Każdy ma swoją bajkę, do której chce ubrać rzeczywistość. Małgorzata Klemens i Piotr Kwaśniewski zaczęli pisać swoją piętnaście lat temu na obrzeżach Puszczy Białowieskiej, do której przeprowadzili się z hałaśliwej Łodzi. Swój happy end przeżywają każdego dnia, czerpiąc spokój, radość życia i spełnienie z natury, która ich otacza.

On budzi się zazwyczaj o 5.00, 6.00 rano, żeby „przyglądać się” ciszy. Ona otwiera oczy 2–3 godziny później. Oficjalnie z dniem witają się razem przy porannej kawie, której on w zasadzie nie lubi, ale pije ze względu na nią, bo wie, że to dla niej ważne. Ta godzina to czas tylko dla nich. Dziecko jeszcze śpi, a więc mogą omówić plan dnia, wymienić egzystencjalne myśli albo po prostu razem pomilczeć. Potem przystępują do codziennych zajęć. Koń Gustaw, kura Gabrysia, kogut Radosław, pies Brutus, koty Ernest i Ziuta domagają się jedzenia, kozy zaś dojenia. — Zimą odpoczywamy – to czas rodzinny. Zamykamy się w domu, palimy w piecu, mamy więcej czasu dla siebie, urządzamy art edukację domową dla naszej córki, czyli na przykład przez cały dzień tworzymy prace plastyczne, żeby uwrażliwić ją na sztukę. Wiosnę praktycznie spędzamy na pracy w ogrodzie — opisuje codzienność gospodyni.

Zróbmy sobie raj

Piętnaście lat temu Małgorzata i Piotr byli typową wielkomiejską parą, zabieganą, nastawioną na zarabianie pieniędzy, dzięki którym mogli gromadzić dobra materialne, w większości zupełnie niepotrzebne. On zaczynał właśnie prowadzić własny biznes, ale doznał „olśnienia”. — Zdałem sobie sprawę, że dzięki niemu dostanę lizaka, którego będę lizał przez celofan. Widziałem w życiu zbyt wiele, wiedziałem, że jeśli dalej pójdę dotychczasową drogą, do jej końca będę uganiał się za tym łakociem, a to przecież nie ma sensu. Kiedy to sobie uświadomiłem, postanowiłem zostawić jego lizanie innym, a sam uciec od tego jak najdalej. To podstawowa przyczyna mojej obecności tutaj.

Z nią było nieco inaczej, przyjazd tutaj podyktowało jej serce. — Kiedy Piotr zapytał, czy jadę z nim do puszczy, powiedziałam, że to spełnienie moich marzeń. Przywiodła mnie tutaj wielka miłość do Piotra i chęć budowania z nim życia z dala od tego złego, niefajnego miasta, gdzie jak wchodzisz między wrony, musisz krakać tak jak one, i żeby przetrwać, robisz rzeczy, których się wstydzisz.

Puszcza Białowieska nie była pierwszym miejscem, które odwiedzili w poszukiwaniu życiowej przystani. Zawitali do wielu w całym kraju, ale tylko tu poczuli ukłucie w sercu, poparte myślą, że to jest to, czego szukali. Tu wracali po pierwszej wizycie, jakby przyciągał ich magnes. Kładli się na trawie i zachwycali pięknem tego miejsca. — Byłam pewna, że nic więcej mnie nie interesuje — wspomina z uśmiechem i pewnością w głosie Małgorzata. — Tu wszystko jakby poskładało się w całość: stać nas było na kupienie tego miejsca, nie było problemu ze znalezieniem jego właścicieli i załatwieniem formalności. Przysłowiową kropką nad „i” był proroczy sen naszej sąsiadki starowinki, o którym opowiedziała Piotrowi, kiedy ten przyszedł się z nią przywitać już jako nowy właściciel posesji. Otóż okazało się, że nikt nie mieszkał w niej od trzydziestu lat, dlatego była taka zaniedbana. We śnie krążył nad nią samolot, który potem wylądował na podwórku. Ktoś z niego wysiadł i oznajmił, że nastąpią tu zmiany. Trzeba dodać, że wówczas w tej okolicy były tylko dwa zamieszkałe przez staruszków domy. Po usłyszeniu tej historii nabrałam przekonania, że to miejsce jest nam pisane, a my jemu.

(Nie)łatwe dobrego początki

Bajkowa chata Małgorzaty i Piotra okazała się stuletnim domem, który – mówiąc najprościej – po prostu był. Trzydziestoletnia nieobecność człowieka nie przysłużyła się mu. By w nim zamieszkać, najpierw trzeba go było – jak mówi właściciel – „naprostować”. — Przeprowadziliśmy się tutaj w maju i przez trzy pierwsze miesiące żyliśmy pod namiotem. W tym czasie remontowaliśmy dom, co było dla nas wielką frajdą, bo większość rzeczy robiliśmy sami, nie mając przy tym żadnej wiedzy o życiu na wsi — wspomina początki Małgorzata. Wtóruje jej partner: — Jeśli ludzie chcą żyć w jakimś miejscu, stawiają sobie dom i przystosowują go do swoich potrzeb – tak właśnie robiliśmy. Z entuzjazmem obserwowałem przy tym, jak zmieniają się moje potrzeby. Kiedy w Łodzi wynajmowałem mieszkania, najważniejsza była dla mnie łazienka – oglądałem ją zawsze na początku, musiała być funkcjonalna, a tutaj jej nie ma. Pozbyliśmy się też większości rzeczy z dawnego życia. Zamknęliśmy tamten etap, po prostu go dla nas nie ma, nie ma też do niego powrotu.

Otwarci na nowe życie

Pożegnanie z życiem w „cywilizowanych” warunkach przyniosło naszym bohaterom niejako powrót to pierwotności. Od piętnastu lat rytm ich egzystencji wyznaczają pory roku i natura. — Jak żyjesz w takim miejscu, to zaczynasz zwracać uwagę na to, co i jak jesz, co cię otacza. Zmienia się naprawdę wszystko. Widzisz, że można żyć inaczej, spokojniej, lepiej. Mieszkając w mieście, w którymś momencie byłam bardzo niefajnym człowiekiem – źle nastawionym do ludzi, niedostępnym, nieprzyjemnym. Wszystko to przez bagaż negatywnych doświadczeń, który powodował, że przyjmowałam takie formy samoobrony. Przeprowadzka tutaj pozwoliła mi wrócić do stanu z młodości. Wtedy ważne było dla mnie bycie dobrym człowiekiem, liczyła się uczciwość i prawość, w mieście powoli to wszystko zatracałam. Tutaj odbudowałam w sobie życzliwość do ludzi — mówi Małgorzata. Zmiany – nie tylko te powierzchowne – zaszły również w Piotrze. — Chciałem zmienić życie. Chciałem żyć jego pełnią i odczuwać to, co jest wokół mnie. Nie da się tego robić nigdzie indziej, tylko w miejscu, w którym blisko jest przyroda. Mój światopogląd posunął się do przodu. Myślę, że miejscowi ludzie pukają się w głowę, kiedy mówię, że idę na spacer do lasu. Pytają: po co? Bo przecież musi być jakiś konkretny cel, coś trzeba z tego mieć. To taka trudna do przeskoczenia bariera mentalna, że ktoś może robić coś dla samej radości robienia tego. No bo po co można iść do lasu? Kraść drzewo albo znaczyć teren, ale żeby po prostu na spacer?

Tej radości z prostego życia, z bycia tu i teraz Małgorzata i Piotr nie chcieli zatrzymać tylko dla siebie. Pragnęli pokazać ją innym, dlatego też otworzyli siebie i swój dom na każdego, kto zechce do nich zawitać. Nieważne, czy będzie to osoba skrupulatnie planująca odcięcie się na kilka dni od świata czy wędrowiec, który zboczył z drogi i potrzebuje noclegu – każdego przyjmą tu z otwartymi rękami. Tu, czyli w Galerii Leśnej – WYGON, jak nazwali swoje gospodarstwo. Można w niej obejrzeć zdjęcia puszczy i Podlasia, wyroby rękodzielnicze czy dawne przedmioty codziennego użytku. Ale nie trzeba ograniczać się tylko do tego. Kto zechce choć przez chwilę pożyć w rytmie natury, może zatrzymać się u Małgorzaty i Piotra na dzień lub dłużej, przenocować w chacie lub pod namiotem, popracować „na roli”, posmakować lokalnych wyrobów, uprzednio pomagając w ich przygotowaniu, pozbierać zioła, pojeździć rowerem lub konno albo po prostu wędrować po puszczy solo lub pod czujnym okiem Piotra, który każdy jej zakamarek zna jak własną kieszeń, a na potwierdzenie tych słów przytacza pewną anegdotę: — Kiedyś poszedłem do lasu z grupą ludzi. Po powrocie jedna z pań oznajmiła, że zgubiła zaślepkę od aparatu. Powiedziałem, że pójdę i jej poszukam. Udało się. Nigdy nie chodzę tymi samymi drogami, jak oprowadzam wycieczki, zawsze robię to spontanicznie, prowadzę grupę inną trasą, ale odtworzyłem sobie w głowie, jak szliśmy i gdzie mam jej szukać.

Aby stać się częścią tej leśnej braci, nie trzeba mieć wora pieniędzy – wystarczą chęci. Choć niejednego może to dziwić, właściciele WYGONU nie rozpoczęli działalności od stworzenia cennika usług. Więcej, nie zrobili tego do tej pory. Przyjęli zasadę, że każdy płaci tyle, na ile go stać. — Jeżeli robisz wycenę, to kierujesz ofertę do konkretnej grupy odbiorców. My nie chcemy się na nikogo zamykać. Jest masa ludzi, którzy chcą się po prostu wyciszyć, a nie mają dużo pieniędzy – mogą do nas przyjechać, pomóc nam w ogrodzie, zrobić coś fajnego, na przykład pomalować kurnik. Nam chodzi bardziej o wymianę energii, a nie o wymianę pieniądza — tłumaczy zasady tej nietuzinkowej działalności jej współzałożycielka.

Pięknie jest i kolorowo

Wierzą, że ludzie są dobrzy i porządni. Nie dzielą ich na katolików i prawosławnych, bogatych i biednych – każdego traktują tak samo. Na co dzień zaznają życzliwości od lokalnej społeczności. Sąsiad nie krzywi się, kiedy koń Gucio wchodzi na jego pole, żeby zwrócić na siebie uwagę swojego pana. Nie wybiegają za bardzo w przyszłość, nie zamartwiają się, jak to będzie za ileś lat, żyją teraźniejszością. — Uważamy, że znaleźliśmy kawałek fajnego miejsca na ziemi. Jesteśmy tu szczęśliwi. Cieszymy się, że ludzie nas odwiedzają, bo inaczej cały czas byśmy pracowali. Jak ktoś do nas przychodzi, to nas od tej pracy odciąga, a to jest fantastyczne, bo możemy wtedy odpocząć, wymienić się doświadczeniami — odpowiada Małgorzata, kiedy pytamy, czy puszcza zostanie ich domem na zawsze. — Nie chcę się stąd nigdzie ruszać, nie widzę ku temu powodów. To nie chodzi o miejsce, tylko sposób życia. Wszystko jest w głowie, widzimy mózgiem i możemy sobie różne rzeczy wyobrazić. Patrząc na brzydotę, możemy zobaczyć piękno, jeśli tylko zechcemy je dostrzec. Obserwuję, że ludzie, którzy tutaj bywają, w zasadzie nie dostrzegają piękna, ale tacy już jesteśmy zabiegani. Łatwo nam zachwycić się Mona Lizą, ale na przykład korą drzewa już nie. A szkoda, bo gdyby mieć jej fakturę na tapecie w swoim M3, od razu człowiek by się lepiej poczuł — dopowiada Piotr.

O czym marzą? Małgorzata o rozwijaniu swojej pasji, czyli fotografii, która ją odpręża. Kiedy widzi zachód słońca, rzuca pracę, łapie aparat w rękę i biegnie, aby uchwycić ten cud natury. Piotr chciałby pójść na tydzień do lasu, nie zabierając ze sobą nic poza towarzyszem, który potrafiłby milczeć. Ma też ochotę położyć się na miesiąc pod jabłonkę, kiedy ta owocuje. Leżeć pod nią, jeść spadające jabłka, rozmyślać o otaczającym go świecie. — Na razie mi się to nie udało. Nie to, że nie było czasu – mam po prostu dwie kobiety, które wszystko mi zmieniają. Dasz wiarę, że żona nie pozwoliła mi pobyć pod jabłonką? Mówi, że jak usiądę, to zarosnę jak w „Stu latach samotności” — podsumowuje Piotr, udając się na kolejny spacer po lesie i rozmyślanie o drzewach, które stoją w nim już od 500 lat i nie ruszają się z miejsca, a on cały czas kręci się wkoło siebie. — Piękną rzeczą byłoby tak wrosnąć w drzewo — wzdycha na „do widzenia”.

Tekst: Justyna Franczuk
Zdjęcia: Sylwia Garucka-Tarkowska

Artykuł pochodzi z 30. numeru Krainy Bugu.

Wszystkie wydania w wersjach papierowych są dostępne w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep/