Myślałem, że to może efekt mgły pocovidowej, jakieś dziwaczne déjà vu, psychiczna aura przenosząca mózg do przeszłości. Ale barmanka w restauracji na rynku w Łosicach naprawdę zażądała tylko 5 złotych za dużą kawę, cała szczęśliwa, że może zrobić starodawną zalewajkę bez konieczności uruchamiania ekspresu.

Zdaje się nawet, że znalazłem w jej oczach uznanie: oto normalny facet, który posłodzi jak trzeba, załomocze łyżeczką w szklance, siorbnie i bez skargi zmyje językiem fusy z zębów. Bez tych wszystkich hipsterskich grymasów i dopytywania, czy espresso jest wystarczająco ekstraktywne. Choć tatuaże akurat miała dziewczyna za barem hipsterskie, no, ale kto ich dziś nie ma? Niezadługo dłoń podająca nam opłatek przy ołtarzu będzie pobazgrana jak zeszyt-kolorowanka. Nie, żebym miał coś przeciwko, byleby tylko nie były to diabelskie pentagramy.

Dwa tygodnie później postawiłem komuś herbatę w śląskim Głogówku, znanym głównie z tego, że kiedyś mieszkał tam przez chwilę król Jan Kazimierz. Maciupkie miasteczko bez gór, morza i innych atrakcji dających knajpiarzom alibi dla cenowej łapczywości. Dwie herbaty z cynamonem, imbirem i cytryną – 40 złotych. Może ta kosmiczna cena stąd, że zostały podane w czymś w rodzaju słoików, co jest ostatnim krzykiem mody w stołecznych kawiarniach dla modnisiów?

Felietonu tego nie napędza skąpstwo. To nie jest skarga na wysokie ceny w kryzysie. On jest pisany nostalgią, a nie sknerstwem. Tkliwością, a nie ciułactwem. Jeśli już jestem czegoś chciwy, to poczciwości, której coraz bardziej mi na co dzień brakuje i jaką nagle, zamiast zwyczajowej czekoladki, podano mi jako dodatek do kawy w knajpce na Podlasiu. Tak, poczciwości, której w krainie Bugu (oraz jego kilku dopływów) można jeszcze posmakować nie tylko w odsłonach krajobrazu czy architektury, lecz także w odsłanianiu ludzi. Wciąż można odnieść wrażenie, że w przypadku dopustów bożych, takich jak pandemia, wojna, ekologiczny bolszewizm czy masowa turystyka lud tutejszy woli pomagać niż się chytrze dorabiać. Rozumieć niż wymagać. Częstować niż oczekiwać. Podać łapę niż być łapczywym. Może dlatego, gdy piłem tę kawę za 5 złociszów, moje auto na parkingu nieopodal nie musiało odliczać nerwowo, jak dużo mu czasu zostało do kolejnego wskazania parkometru, jeszcze bardziej chytrego niż barista z modnej kawiarni, gdzie napoje podaje się w wekach. Nie musiało, bo po prostu tych parkometrów nie było. Czy dziś władze jakiegokolwiek „nowoczesnego” miasta wyobrażają je sobie bez parkomatów? Już prędzej zrezygnowaliby z kanalizacji.

Podobnie jak nie wyobrażają sobie życia bez latarni i w ogóle sztucznego światła. Wszędobylskiego, zachłannego, bezwarunkowego. Światła pełną gębą. Światła totalnego. Gdy czytam czasem lokalne obietnice przedwyborcze lub takież same przechwałki (w przypadku gdy ktoś staruje na drugą kadencję), zawsze na pierwszym miejscu stawiane są latarnie. Choćby nikomu nigdy nie były tam do niczego potrzebne. Suniesz potem nocą przez mieścinę, o której wiadomo, że zasypia wraz ze zmierzchem i jedynymi użytkownikami jej ciągów komunikacyjnych są koty oraz pijaczek, który trafi do chałupy nawet z zamkniętymi oczami, a wkoło Las Vegas. Świetlisty szlak. A co 25 metrów szubienica, na której powieszono ciemność.

Co znamienne, najczęściej ci, którzy uważają, iż liczba latarni na głowę mieszkańca jest wyznacznikiem postępu technologicznego oraz miernikiem opiekuńczości władzy, to gorliwi zwolennicy medialnej ekologii, zielonego ładu i wszystkich tych „dni dla Ziemi”, od których wcale nie jest jej lżej.

Tekst: Zbigniew Górniak

Artykuł pochodzi z 33. numeru Krainy Bugu

Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep