— Może gdyby te dzieła były milsze, bardziej przyjazne, trwałyby dłużej? Gdy już zamontuję pracę, rozstaję się z nią. Jeśli ktoś rzeźbę niszczy, to też dopowiada jakąś historię — mówi Tomasz Górnicki, absolwent Wydziału Rzeźby ASP w Warszawie. Łączy warsztat rzeźbiarski z odwagą do eksperymentów. Tworzy zarówno w galeriach, jak i na ulicy, współpracuje z artystami streetartowymi, jak Monstfur, Sepe, Chazme, Seikon. Laureat stypendium MKiDN.
Tak dla zabawy – świnia spętana drutem, była pracą na tegorocznym Land Art Festiwalu, która najsilniej powodowała dyskomfort. Sztuka powinna trochę psuć ludziom samopoczucie?
Trochę tak, ja to robię, nie twierdzę jednak, że to obowiązek dla ogółu działań artystycznych. Z reguły moje prace są osobiste, bazują na tym, co mnie porusza, a jest to ciemna strona ludzkiej natury. Nurtują mnie pytania: dlaczego człowiek robi to, co robi, jaki ma wpływ na innych i na swoje otoczenie, kiedy jest skłonny do dobra, a kiedy do zła, czy jest w stanie się zmienić… Gdy tworzę prace na takie trudne tematy, często okazuje się, że dotyka to jakiejś czułej strony odbiorcy.
Jaka była tu historia? Tak dla zabawy to coś, co się wydarzyło?
To przypadkowa scena, na którą trafiłem w dobie wrzucania do sieci różnych drastycznych zdjęć i filmików – czy ludzie robią to z głupoty, czy żeby się pochwalić – nie wiem. Mam wrażenie, że otacza nas jakiś taki dziwny fetysz przemocy. Ale też od zawsze tak było, że przemoc najlepiej się sprzedawała i była dla człowieka fascynująca, współczesne media i portale społecznościowe chyba tylko czynią ją łatwiej dostępną, epatowanie przemocą i seksem staje się codziennością. Gdy zaproszono mnie na festiwal, oglądałem miejsca, gdzie potencjalnie mogłaby stanąć moja praca. Wśród nich był taki zagajnik, który natychmiast skojarzył mi się z pewnym makabrycznym zdjęciem, na którym, w podobnym miejscu, ktoś spętał świnię i przywiązał do drzewa.
Zwierzę desperacko próbuje się wyswobodzić, upada na plecy.
Ta fotografia mną wstrząsnęła, pomyślałem, że to esencja ślepej, bezinteresownej przemocy, okrucieństwa, które nie ma uzasadnienia, jest „tak dla zabawy”. Poruszam wątek zwierząt, ekologii – ta świnia unaocznia wszystkie te cechy człowieka, które są tak nieznośne. Chciałem odtworzyć tamtą sytuację, ale w innym miejscu, które jest odrzucone, trudno dostępne…
… i bardzo w Twoim stylu.
Lubię takie przestrzenie, które nie są oczywiste, takie, na które mało kto chce patrzeć: jakiś ciemny zaułek, kąt pod mostem czy w pobliżu squatu. To miejsca nieturystyczne, które omijamy wzrokiem, i przez to są w pewien sposób symboliczne; one także uosabiają to, co wyparte, czego wolimy nie dostrzegać w sobie czy w innych. Tak było i tym razem: znalazłem jakieś betonity przy kontenerze ze śmieciami, czyli ostatnie miejsce wokół zamku w Janowie Podlaskim, gdzie ktoś by chciał zajrzeć. Wydało mi się idealne, by się zmierzyć z mroczną stroną człowieka.
Chłopiec ze związanymi dłońmi, klęczący pod mostem niedaleko dworca Stradom to także praca o przemocy. Rzeźba została zdewastowana – zastanawiam się, czy to wandalizm czy ktoś chciał tego chłopca wyzwolić.
To była niebywała sytuacja, gdy praca „Przepraszam” to za mało, opowiadająca o przemocy – fizycznej czy psychicznej nad słabszą osobą, spotkała się z totalną agresją. Nie została przewrócona, ukradziona czy rzucona w krzaki – ktoś musiał ją naprawdę długo maltretować, użyć twardego przedmiotu, bo materiał był wytrzymały (beton i gips na stalowej konstrukcji – przyp. red.) – została strzaskana! No i właśnie – czy kogoś aż tak to dotknęło, że musiał wyrzucić te emocje, a może chciał w jakiś sposób ukryć takie działania? Nie wiadomo.
Twoje rzeźby często funkcjonują jako street art, powstają po partyzancku – to ta niekontrolowana interakcja z widzem tak Cię pociąga?
Właśnie tak. Ogólnie uwielbiam realizacje w przestrzeni publicznej, gdy mam szansę zrobić coś na wielką skalę, jak np. Lew w Gdańsku. Ale też lubię takie wypracowywane długo projekty, jak na przykład ten z Behemotem. Wystawa „Thou art darkest” była bardzo precyzyjnie skrojona, z wykorzystaniem supermateriałów, prezentowana w Berlinie, Londynie, Nowym Jorku i Los Angeles. Natomiast to wyjście oddolne do widza jest dla mnie szczególnie ważne.
Nie boli Cię, gdy te prace są tak szybko niszczone?
Boli. Może gdyby te dzieła były milsze, bardziej przyjazne, trwałyby dłużej? Gdy już zamontuję pracę, rozstaję się z nią, nie pilnuję jej. Jeśli ktoś rzeźbę niszczy, to też dopowiada jakąś historię. Ta część stanowi dla mnie wentyl dla mojej codziennej pracy, bo z reguły robię rzeźby, które przeżyją mnie, są wystawiane w galeriach albo stają się częścią architektury. To też jakiś rodzaj odpowiedzialności – stworzenie czegoś na lata. Zrobienie czegoś ulotnego, co może w każdej chwili zostać zniszczone lub ukradzione, ułatwia pogodzenie się z własnym przemijaniem. To pozbywanie się czegoś jest także rodzajem autoterapii.
Syreni śpiew – usta wyrzeźbione w kamieniu – to praca również zupełnie anonimowa, na odludziu.
Syreni śpiew powstał na Krecie, w bardzo opuszczonym miejscu, na skale. Zapisałem współrzędne, moi rodzice odwiedzili to miejsce, usta są tam cały czas. Pracowałem także w ten sposób na Islandii w różnych miejscach, np. między skałami czy w mchach, zostawiałem złocone elementy. Jestem zwierzęciem miejskim, ale jestem także wrażliwy na przestrzenie naturalne, choć natury wolę nie poprawiać – w przeciwieństwie do tkanki miejskiej, którą można kształtować.

Skoro mowa o osobliwych miejscach, takim jest na pewno Trasa W-Z, od której wszystko się zaczęło, zrobiło się o tobie głośno w różnych mediach.
Rzeczywiście. Po tym, jak umieściłem tam dwie prace: Matko, gdzie twoje dzieci i Dalej idziesz sam, wszyscy próbowali dojść, kto, po co i dlaczego to zrobił… Byłem jakiś czas po studiach i szedłem taką klasyczną drogą wystaw i wernisaży, ale czułem, że nie wychodzę na zewnątrz i czegoś mi brakuje. Pomyślałem, że to ja wyjdę z pracami do ludzi. Znalazłem wtedy te nisze, które od zawsze mnie intrygowały. Wnęki skojarzyły mi się z renesansem, cała rzeźba renesansowa, na przykład Dawid Michała Anioła, to rzeźby wnękowe. Gdy zobaczyłem te wnęki samotne, chciałem je jakoś uratować i zagospodarować. Umieściłem dłonie w dwóch gestach, Maryjnym i Chrystusowym – to prace o samotności. Trasa W-Z to zresztą chyba najbardziej samotne miejsce w Warszawie, nie można się tam nawet zatrzymać, to takie miejsce-niemiejsce.

Pewna pani, zapytana przez dziennikarkę, uznała, że ręce na Trasie W-Z należą do dawnych mieszkańców Warszawy…
Miała rację. Gdy budowano tę trasę, trzeba było się przegrzebywać przez dawne mury Warszawy, cały tunel był wydrążony w zgliszczach. Ta starsza pani zwróciła na to uwagę – że dłonie wołają o pamięć, pokazują, że wszyscy ci, których nie odnaleziono, nadal tam są. To niesamowicie podbiło wątek samotności.

O samotności był także „miejski gołąb” – człowiek patrzący z dołu na przechodniów robiących zakupy. Tę rzeźbę postawiłeś w tunelu pod Marszałkowską tuż przed Wigilią. Znów popsułeś ludziom nastrój.
Myślałem o samotności wszystkich osób starszych, samotnych, odrzuconych kulturowo. Ta postać była pomalowana na szaro, przycupnięta przy ścianie, jak taki przemarznięty gołąb, który patrzy, jak wszyscy chowają się do domów, byle doczekać do następnego dnia. Dlatego nazywam pracę Na granicy cienia miejskim gołębiem. Potem wywołała skojarzenia z uchodźcą – było apogeum kryzysu. Podpisuję się zresztą pod tą wymową – cieszę się, gdy moje rzeźby żyją swoim życiem.
Tekst: Sylwia Hejno
Zdjęcie tytułowe: „Przepraszam” to za mało, autor: Norbert Piwowarczyk
Pozostałe:
Realizacja przy Trasie W-Z: Dalej idziesz sam, autor: Norbert Piwowarczyk
Realizacja przy Trasie W-Z: Matko, gdzie twoje dzieci?, autor: Norbert Piwowarczyk
Syreni śpiew, Arch. Tomasza Górnickiego
Artykuł pochodzi z 34. numeru Krainy Bugu.
Wszystkie numery Krainy Bugu w wersji papierowej są dostępne w naszym sklepie: https://krainabugu.pl/sklep/