Galeria Natura

Ewa Patrzy przez okno

Okna wyrastają z ziemi, poprzez nie widać łąki i meandrującą rzekę. „Czy tu był dom?”, „czyj?”, „co się z nim stało?” – czasem słychać domysły turystów. Ewa Chacianowska zamontowała w ziemi materialny kawałek bezcennej historii.

Dlaczego właśnie okna? Bo są na Podlasiu takie charakterystyczne. Otwarte, nawet gdy domownicy gdzieś wyjdą. Nierzadko bez zasłon, za to z uroczymi zazdrostkami. W okna można zapukać, do tego celu bywają lepsze od drzwi. Nie wymuszają przed niechcianym, natrętnym wzrokiem, jak to się dzieje na gęstych osiedlach. Są dokładnie tym, czym być powinny: miejscem spotkania ze światem.

Z ziemi włoskiej na Podlasie

Wyjechała z mężem Mariuszem, jak wszyscy – w poszukiwaniu lepszych perspektyw. Ewa Chacianowska opowiada, że jest dumna z ciężkiej, fizycznej pracy, którą wykonywała we Włoszech, żeby móc opłacić studia. A ukończyła je w Europejskim Ins­tytucie Designu w Rzymie. — Dzięki temu mogłam zrobić krok w kierunku tego, czego naprawdę chciałam: życia ze sztuki. Zawsze mi się to udawało, miałam w rękach zdolność do rękodzieła — mówi.

Maluje, tworzy instalacje, rzeźby, rysunki, grafiki, a także lalki, kostiumy i scenografie dla teatrów. Potrafi także pracować z tkaniną – w liceum wybrała specjalizację z tkactwa artystycznego. Dzięki tej umiejętności weszła do świata mody. Gdy doszła do siebie po tragicznej śmierci Mariusza, zaczęła tworzyć kreacje dla marki Marios. Jej założyciele Mayo Loizou i Leszek Chmielewski dawali jej siatki, które tkała i obszywała. Ich pierwsza wspólna kolekcja stanowiła artystyczne wyobrażenie na temat człowieka, przerysowanego, zniekształconego, czemu służyły szalone frędzle. Niekomercyjny projekt artystyczny świetnie się sprzedał, aż musiała powstać dodatkowa seria ubrań.

Wspólnie z Mayo i Leszkiem projektowała inne kolekcje, z czego najsłynniejsza to „Red Carpet”, która gościła na pokazach w prestiżowych ośrodkach mody. Kreacje Ewa wykonała, jak zawsze, ręcznie. Przeniosła wizualne bogactwo wzorzystego dywanu, oddała kolorystyczne przejścia i niuanse. Chociaż był to hit, z modą się nie związała.

— To przeklęta branża, do tego trudny rynek, zwłaszcza po pandemii. Zajmowałam się projektami artystycznymi, a i tak zaobserwowałam, jak prowadząc autorską markę znajdujesz potem swoje projekty – przeszyte po taniości i masowo – w katalogach sieciówek. A na gigantów nie ma siły — tłumaczy.

Włoska przygoda się kończyła. Poznała Alessię, wyśmienitą szefową kuchni, zakochały się w sobie. Wspólnie zdecydowały o powrocie do Polski. Dokąd? Oczywiście, że na Ewy rodzinne Podlasie.

Szopa pełna skarbów

Powitała je zjawiskowa przyroda, serdeczni i otwarci ludzie. Przez siedemnaście lat wspólnego życia, dla sąsiadów były Ewą i Alessią, nieprzyjemnych sytuacji nie było. Ewa wspomina, gdy stworzyła ważącą czterysta kilo betonową rzeźbę i trzeba było ją przewieźć do pobliskiej plenerowej galerii. Wszyscy z okolicy, znani i mniej znani, rzucili się do pomocy.

— Nie było mnie tutaj przez dwadzieścia pięć lat. Uciekłam ze smutnego i szarego miasta, wróciłam na prowincję w tym pięknym znaczeniu — opowiada. — Każdy tu żyje swoimi sprawami, ale wystarczy poprosić, to pomoże. Uwielbiam też obserwować tę codzienność splecioną z naturą. Kiedy ja w marcowy poranek jeszcze się wygrzewam i piję kawę, w ogródkach już w najlepsze trwa ruch.

Kupiły w Supraślu działkę, na której miały budować dom. Koleżanka doradziła: „Ewka, jak nie chcesz rozwodu, to nie zaczynaj budowy”. Postanowiły wyremontować stary domek z 1956 r. Ale działka została, a na niej szopa. W szopie – prawdziwy skarb.

Pod kurzem, w gąszczu gratów, odnalazła oryginalne okna warsztatu tkackiego wzniesionego w latach 30. XIX w. — Pamiętam ten dom, bo gdy jeszcze chodziłam do liceum plastycznego, przyjeżdżaliśmy go malować. Składał się z części mieszkalnej na górze, przeznaczonej dla robotnic i robotników, oraz tkalni. Supraśl był zresztą silnym ośrodkiem tkackim dzięki wpływom niemieckim — opowiada.

Z karty ewidencji zabytków wydanej przez Ośrodek Dokumentacji Zabytków w Warszawie dowiadujemy się, że jego pierwszym właścicielem był fabrykant baron Wilhelm Fryderyk Zachert. W 1886 r. baronowa Józefina odziedziczyła go w spadku po zmarłym mężu, a po dwóch dekadach sprzedała mieszczance Ludwice Balde, córce Alfonsa Alta, która przerobiła warsztat tkacki na dom. Mieszkała w nim do lat dwudziestych, potem budynek trafiał do kolejnych właścicieli.

Tekst: Sylwia Hejno
Zdjęcia: Archiwum artystki

Cały reportaż w 29 numerze.

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów