Początki marki ECPS Group – dziś m.in. wiodącego na świecie dostawcy części zamiennych do aut luksusowych – to dawna wojskowa hala we Włodawie, którą niespełna 20 lat temu kupili Renata i Mariusz Pastrykowie. Krok po kroku wykorzystywali zapotrzebowanie rynku motoryzacyjnego, ale też, wiedzeni intuicją, nie bali się wchodzić w jego nowe obszary. Ich syn Michał już jako kilkulatek zarywał noce, by dołożyć swoją cegiełkę do rodzinnego biznesu.
Dziś tworzą wyjątkowo rodzinną firmę, w której oprócz nich pracuje żona Michała, Irmina, i jego siostra Ada. O autach takich marek, jak Ferrari, McLaren, Aston Martin, Lamborghini, Maserati, Bentley wiedzą wszystko, zaś ich pasjonatom z całego świata pomagają spełniać marzenia.
Jak zaczęła się Pani przygoda z motoryzacją?
Renata Pastryk: Zawsze była ona obecna w moim życiu, ponieważ mój ojciec prowadził warsztat samochodowy. Co prawda kompletnie mnie to nie interesowało, ale z obserwacji wiedziałam, jak to wszystko funkcjonuje, co do czego pasuje, jak się co naprawia.
W liceum poznałam swojego przyszłego męża, który również był fanem motoryzacji. Nieustannie namawiał swojego ojca, żeby unowocześniał samochody. Pamiętam, że mieli poloneza, którego Mariusz ciągle dopieszczał.
Jakiś czas po tym, jak się pobraliśmy, rozpoczęłam pracę w sądzie, a mąż próbował różnorodnych przedsięwzięć biznesowych. W pewnym momencie dogadaliśmy się z firmą zajmującą się recyclingiem samochodów w Anglii. Postanowiliśmy kupować od niej części samochodowe. Żeby mieć je gdzie składować, nabyliśmy we Włodawie dużą halę po byłej jednostce wojskowej, w której kiedyś naprawiano czołgi. To był kompletnie zniszczony, ograbiony z grzejników, rurek i innych rzeczy budynek, ale nawet w tym stanie nadawał się na magazyn. Tak zaczęliśmy naszą przygodę – mąż wynajmował tiry, którymi przewoził części do Polski.
Wiele biznesów miało swoje początki w tamtym czasie…
RP: Tak, to była końcówka lat 90., bardzo chłonny rynek. W Polsce nie można było dostać oryginalnych części zamiennych do samochodów, więc bez problemu sprzedawaliśmy te, które udało nam się sprowadzić. Często zdarzało się, że ludzie ich nie potrzebowali, ale kupowali „na zaś”, pamiętając puste półki za komuny.
Jak szukaliście Państwo kupców?
RP: Po powrocie ze szkoły mężowi pomagał syn, który zajmował się głównie wysyłaniem ogłoszeń do wydawanej na Lubelszczyźnie, Mazowszu i w świętokrzyskiem gazety „Anonse”. Nie było wówczas portalu ogłoszeniowego Allegro. W ten sposób klienci dowiadywali się o nas.
Panie Michale, jak kilkuletni chłopiec podchodził do tego typu zajęć? Buntował się?
Michał Pastryk: Wprost przeciwnie, rodzice wpoili mi etos pracy, więc nie było to dla mnie nic trudnego. Motoryzacja fascynowała mnie od małego, od czasu do czasu tata miał ciekawszy samochód niż auta, które widywałem na drogach, więc tym fajniej było mi z tym obcować. Poważniej zacząłem wspierać rodziców, kiedy miałem 13 lat. Po szkole przygotowywałem części dla klientów, robiłem zdjęcia, dawałem ogłoszenia do „Anonsów”. Potem wystawiałem części w serwisie OTOMoto, następnie na Allegro. Potrafiłem robić to do godz. 3.00–4.00 rano, a potem szedłem do szkoły. Lekcje przepisywałem od znajomych, ale mimo to bardzo dobrze sobie radziłem, nawet miałem świadectwa z czerwonym paskiem.
Ile mniej więcej trwał rozruch firmy po zakupie hali czołgowej?
RP: Przez pierwsze 5–6 lat skupialiśmy się na tym, żeby kupić jak najwięcej towaru i uruchomić sprzedaż, co zapewniłoby budżet na kolejne inwestycje. Remont hali nie był priorytetem – początkowo zrobiliśmy tylko drobne naprawy, które minimalnie poprawiły komfort pracy. Po jakimś czasie zdecydowaliśmy się na kredyt, dzięki czemu udało nam się wydzielić część biurową i magazynową hali. Na nic więcej w tamtym czasie nie mogliśmy sobie pozwolić. Przez pierwsze lata inwestowaliśmy w firmę, o zarobku nie było mowy.
Skąd taka determinacja, żeby mimo wszystko się nie poddać?
RP: Największą motywacją był dla nas widok firmy rosnącej każdego dnia, co sprawiało, że chciało się nam jeszcze ciężej pracować. Początkowo mężowi pomagał mój brat. Poza tym doraźnie zawsze były dwie osoby, które rozkręcały, czyściły i pakowały części. W 2008 roku rozwój firmy był na takim etapie, że wymagał większego zaangażowania. Mąż pochłonięty był kwestiami związanymi z pozyskiwaniem i sprzedażą części, i nie miał czasu na zajmowanie się sprawami finansowo-księgowo-administracyjnymi. Zrezygnowałam więc z etatu w sądzie i je przejęłam. Nie mogłam jednak dołączyć do jego jednoosobowej działalności, więc założyliśmy wspólnie spółkę cywilną.
MP: Pamiętam doskonale ten czas. Miałem 16 lat i jeździłem z tatą do Anglii. Współpracowaliśmy wtedy z firmą, która przeprowadzała aukcje aut powypadkowych. Jednorazowo potrafiliśmy kupić 150 samochodów i wysłać do Polski pakiety części z nich pozyskane. To były land rovery, saaby, subaru, hyundaie, volvo, czyli marki tańsze, ale jednak rzadziej spotykane na polskich drogach. To wyróżniało nas od początku.
Mniej więcej w tym samym czasie staliśmy się jedną z trzech największych tego typu firm w kraju. W najlepszym czasie w magazynie mieliśmy 3000 silników, a na Allegro około 30–40 tysięcy ogłoszeń. Sprzedawaliśmy bardzo dużo części, poznawaliśmy ludzi, marka zyskiwała na znaczeniu. Zaczęliśmy pozyskiwać auta i części we Włoszech, rezygnując tym samym ze współpracy w Anglikami. Zdecydowaliśmy się na zmianę struktury firmy, skupiliśmy się na kupnie i sprzedaży silników, a nie wszystkich części, jak było do tej pory.

Kiedy zdecydowaliście się Państwo pójść w stronę aut luksusowych?
MP: W 2004 roku nadarzyła się okazja kupna uszkodzonego maserati 3200 GT z 1999 roku. Skorzystaliśmy z niej i naprawiliśmy to auto. Spodobała nam się ta przygoda. Potem były kolejne samochody z górnej półki. Doszliśmy do momentu, w którym coraz bardziej pochłaniało nas to zajęcie, a równolegle bardzo absorbowała nas nasza standardowa działalność. Musieliśmy podjąć decyzję, w którą stronę iść. Widzieliśmy, że gałąź superaut się rozwija, i postanowiliśmy iść w tym kierunku. To był 2009 rok.
RP: Trzeba podkreślić, że kupowaliśmy uszkodzone samochody luksusowe, które wymagały naprawy. Musieliśmy zacząć tworzyć magazyn części do nich, więc niejako potrzeba wymusiła na nas pójście w nieznane dotąd rejony.
Gdzie pozyskiwaliście Państwo te części?
MP: Początkowo w całej Europie. Do tego czasu wypracowaliśmy sobie kontakty, które przydały się w momencie przebranżowienia. Co jakiś czas słyszeliśmy o jakimś samochodzie albo częściach i je sukcesywnie skupowaliśmy. Na szczęście rozwijaliśmy się też powierzchniowo, więc mieliśmy magazyny, żeby to wszystko przechowywać.
Wiem, że na tym Państwo nie poprzestaliście. Czym zatem dokładnie zajmujecie się dziś?
MP: Bardzo szeroko pojętą branżą motoryzacyjną aut luksusowych. Sprzedażą części nowych i używanych, produkcją części zamiennych z włókna węglowego, naprawą samochodów i tworzeniem spersonalizowanych projektów dla klientów z całego świata.

Mam wrażenie, że rozwój Państwa firmy był jak efekt kuli śnieżnej…
MP: Te nowe aktywności nie były przypadkowe – tak naprawdę jedno wynikało z drugiego. Na początku kupowaliśmy uszkodzone samochody i próbowaliśmy je naprawiać, do czego potrzebowaliśmy części. Powiększaliśmy więc zapasy, aż w końcu zaczęliśmy je sprzedawać. W międzyczasie okazało się, że wiele z części, których nam brakuje, jest niesamowicie drogich. Znaleźliśmy się na przykład w takiej w sytuacji, kiedy do jednego z naprawianych przez nas aut brakowało ostatniego elementu – karbonowej podstawy lusterka. Kosztowała ona wtedy 4,5 tysiąca euro, co praktycznie „kradło” nam cały zysk z późniejszej odsprzedaży tego auta. Uznaliśmy, że skoro ktoś potrafił wyprodukować taką część, to my też sobie z tym poradzimy. I tak ruszyła produkcja zamiennych części z włókna węglowego. Z czasem zaczęliśmy przeprojektowywać samochody, tak aby wizualnie wyróżnić się na tle innych aut danego modelu. Czyli, tak jak powiedziała mama, cały czas potrzeba wymuszała na nas działanie.
Mówi Pan o tym tak, jakby produkcja części była niczym bułka z masłem, a zakładam, że zgłębienie tej dziedziny wymagało jednak od Państwa wysiłku.
MP: Pewnie, nic nie przyszło łatwo. Przez półtora roku z jednym z naszych pracowników, który przez wiele lat prowadził modelarnię, podejmowaliśmy próby łączenia różnych materiałów. W tamtym czasie ta forma produkcji nie była jeszcze znana, metodą prób i błędów wypracowaliśmy więc własną technologię, której po udoskonaleniu używamy do dzisiaj. Jest ona nieco inna od powszechnie znanej technologii, przez co jesteśmy w stanie uzyskać najwyższej jakości efekt wizualny tworzonej części. To kolejna rzecz, która wyróżnia nas na rynku.

Z jakich projektów jesteście Państwo najbardziej dumni?
MP: Naprawialiśmy limitowanego lexusa model LFA, notabene jednego z 500 sztuk na świecie, który został rozbity w Singapurze. Rynek azjatycki nie był w stanie sobie z nim poradzić i przysłano go do nas. Drugim autem było rozbite w Indiach lamborghini murciélago superveloce. Wyjątkowy model, bo pierwotnie planowano go wyprodukować jedynie w liczbie 350 sztuk, ostatecznie po światowych drogach jeździ 186 takich aut, gdyż Lamborghini przedwcześnie zakończyło produkcję. Podobny model naprawialiśmy dla klienta z Węgier, który kupił uszkodzone auto w Stanach, a po remoncie sprzedał je z powrotem do USA bardzo znanemu youtuberowi motoryzacyjnemu, który był pod wrażeniem naszej pracy.
W jakim momencie firma jest teraz?
MP: W momencie ciągłego rozwoju. Jesteśmy bardzo rozpoznawalną marką w zakresie produkcji części karbonowych, wysyłamy je na cały świat. Od początku dbamy o profesjonalną obsługę naszych klientów, to oni są potem naszymi ambasadorami. Zatrudniamy około 40 osób, mniej więcej połowę z nich stanowią kobiety. I nie zatrzymujemy się. Pracujemy nad kolekcją mebli biurowych i rowerów elektrycznych inspirowanych supersamochodami. Mamy już prototypy. Z produkcją ruszymy, jak dopniemy wszystko na ostatni guzik. Jesteśmy w tej komfortowej sytuacji, że nie musimy mieć dedlajnu. Włodawa jest bardzo znanym punktem na motoryzacyjnej mapie świata superaut. Nasi klienci nie zawsze wiedzą, gdzie leży Polska, ale wiedzą, gdzie jest Włodawa.

Tekst: Justyna Franczuk
Zdjęcie: Piotr Tołwiński
Artykuł pochodzi z 35. numeru Krainy Bugu.
Wszystkie numery Krainy Bugu w wersji papierowej są dostępne w naszym sklepie: https://krainabugu.pl/sklep/