Wystarczyło wyjść w pole na górkę za wsią, żeby sięgnąć wzrokiem za linię lasu do białej wieży kościoła, skąd do leśniczówki było tylko pół kilometra. W słoneczny dzień wieża lśniła jak morska latarnia.

Z Ignacym, synem leśniczego, mieszkali razem w gimnazjalnej bursie. Ignacy zaprosił go kiedyś na urodziny. Miał trzy siostry. W najstarszej, Oli, szczupłej, smagłej, czarnookiej, od razu się zakochał. Skrycie i bez wzajemności. Ula, blondynka o delikatnej cerze, ślicznie się śmiała. Lubił ją rozśmieszać i wydawało mu się, że ma u niej szansę. Zuzia – chuda, zwinna i dzika jak sarenka – skończyła dopiero piętnaście lat, więc się nie liczyła.

Odtąd zapraszano go coraz częściej w soboty, niedziele i święta, nawet kiedy byli już na studiach. W leśniczówce bywali też syn kierownika szkoły, przemądrzały okularnik, i hałaśliwy, ale sympatyczny bratanek weterynarza. Grali w siatkówkę, chodzili na grzyby i nad rzekę, pili domowe wino, śpiewali przy ognisku, puszczali płyty z gramofonu. Starsze siostry tańczyły, najpierw ze sobą, potem z chłopakami. Zuzia siedziała z boku, patrzyła na nich z politowaniem, a potem przysypiała. Wracał do domu późną nocą rowerem. Czasem nocował w pokoju gościnnym. Wtedy rano szli wszyscy do kościoła.

Im częściej bywał, tym bardziej tęsknił. Wtedy wychodził na górkę.

Ignacy znalazł sobie narzeczoną, a on wciąż nie potrafił zdecydować, do której z sióstr uderzyć. Nic więc dziwnego, że syn kierownika szkoły sprzątnął mu sprzed nosa Olę, a bratanek weterynarza oświadczył się Uli. Dlatego kiedy tamci zaszywali się gdzieś w domu lub w ogrodzie, on chcąc nie chcąc dotrzymywał towarzystwa Zuzi. Zdała właśnie maturę, ale wciąż zachowywała się jak dziecko.

Pewnego popołudnia poszli we dwoje na jagody. Zuzia w błękitnej sukience podfruwała jak motylek z kępy jagód na kępę. Zapuścili się w głąb lasu. Nagle głośno krzyknęła. Podbiegł, zaniepokojony.

— Żmija — powiedziała cicho, pokazując palcem wijącą się w mchu zygzakowatą miedziankę.

— Co, ugryzła cię?

— Tak.

— Gdzie?

— Tu — dotknęła sukienkę nad kolanem, w połowie uda.

— Pokaż. Trzeba natychmiast wyssać jad z rany.

— Nie ma mowy! — odparła zapalczywie. — Wracamy!

— Nie wygłupiaj się. Nim dojdziemy do domu, jad dotrze do krwi. Nie chcesz chyba umrzeć młodo od ukąszenia żmii?

— Wolę umrzeć.

Pobladła i zaczęła drżeć.

— Jak chcesz.

— No dobra — rozmyśliła się po chwili. Usiadła na powalonym pniu. Twarz płonęła jej rumieńcem. — Ale szybko.

Podciągnęła sukienkę do połowy uda i odwróciła wzrok. Na brzegu drobnej ranki wisiała kropla krwi. Ukląkł, przyłożył usta do gładkiej, ciepłej skóry. Wyssał krew i wypluł na ziemię. Wstał z kolan i spojrzał na dziewczynę. Wciąż zarumieniona, nie podnosiła wzroku. Usiadł obok. Siedzieli tak jakiś czas, a kiedy wstała, wziął ja za rękę i powoli, w milczeniu, wrócili do leśniczówki. Nie powiedzieli nikomu o tym zdarzeniu. Tej nocy spał w pokoju gościnnym.

Przy śniadaniu zapytał ją, jak się czuje.

— Dobrze — odparła, nie patrząc na niego.

Po kościele wrócił do siebie rowerem.

No i teraz na górkę wychodzi jego syn.

Tekst: Leszek Stafiej

Artykuł pochodzi z 35. numeru Krainy Bugu

Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep