„Wpatrz się głęboko w przyrodę, a wszystko zrozumiesz” – mawiał Albert Einstein. Jeden z największych geniuszy wszech czasów musiał doskonale zdawać sobie sprawę z tego, że natura to nie matematyczne równanie.
W 2009 r. dwie artystki, Jacinda Russell i Nancy Douthey, spędziły trzy tygodnie w wynajętym SUV-ie, urządzając sobie pielgrzymkę śladami amerykańskich, historycznych landartowych realizacji. Podczas wyprawy odwiedziły m.in. „Spiralną groblę” Roberta Smithsona, „Podwójny Negatyw” Michaela Heizera czy „Pole Błyskawic” Waltera De Marii. Wszystkie te prace imponują skalą i rozmachem, i właśnie to zmotywowało artystki do spojrzenia na nie krytycznym okiem.
Potęga natury czy artysty?
Na przykład „Podwójny negatyw” z 1969–70 r. wymagał wysadzenia w powietrze 240 tys. ton skał, a następnie wykopania rowu przy Virgin River w Nevadzie – szerokiego na 10 m, głębokiego na 18 m i długiego na około pół kilometra. Powstała w ten sposób gigantyczna rzeźba, w krajobrazie grała pustą i wypełnioną przestrzenią. Nie mniej spektakularna były „Spiralna Grobla” czy „Pole Błyskawic”. Robert Smithson niczym demiurg wyczarował na wybrzeżu Wielkiego Jeziora Słonego gigantyczną spiralę z błota, skał, kryształów soli i ziemi. Z kolei Walter De Maria ustawił w Nowym Meksyku 400 drągów z nierdzewnej stali o powierzchni kilometra na milę, tworząc pole przyciągające pioruny. Imponujące, prawda?
Amerykańskie artystki postanowiły jednak spojrzeć na te prekursorskie dzisiaj prace zupełnie inaczej. Ich akcja zatytułowana „3 tygodnie, 6 landartów, jedno przenośne studio i wszystko, co pomiędzy” nie stanowiła teoretycznego śledztwa – była to seria efemerycznych reakcji na dominujące spojrzenie artysty, niekoniecznie bez uszczerbku dla samej natury. Sposób mógł być tylko jeden.
„Interesuje nas humor, ponieważ o wiele łatwiej jest mówić o tych dziełach sztuki we współczesnym kontekście, bo ich status jest tak poważny w kanonie historii sztuki. Humor jest jednym ze sposobów, w jaki wkraczamy w te prace, gdy chcemy je poważnie skomentować” – wyjaśniały artystki.
W ruch poszły suknie balowe, tiule, rekwizyty do rodeo, mnóstwo różu, sztuczne wąsy, a nawet brzoskwinie w puszce. Ich udokumentowane performanse i interwencje ulokowały te dzieła w nowym kontekście, w którym pojawiały się pytania m.in. o relację z otoczeniem, wątek płci czy elitarność. Faktem bowiem jest, że niektóre z prac są niedostępne dla zwykłego człowieka, a ich zwiedzanie wiąże się z wysokimi kosztami.

Kto tworzy land art
Oczywiście ani Smithson, ani Heizer sztuki w krajobrazie nie wymyślili. Zanim land art stał się ruchem artystycznym, stanowił dla ludzkości rozrywkę od wieków. Wystarczy przywołać powszechną naskalną twórczość – neolityczne petroglify, tajemnicze kopce czy słynne geoglify w południowo-zachodnim Peru – pierwsze zostały zbadane zaledwie 100 lat temu, a kolejne odkrycia trwają w zasadzie do dziś. Gdy zaczęto fotografować przestrzeń z samolotów, okazało się, że prace będące dziełem kultury Nazca przedstawiają geometryczne figury, rośliny i zwierzęta. Szacuje się, że powstały między 100 rokiem p.n.e. a 300 n.e.
Innym, bardziej nowoczesnym, ale i nie mniej ciekawym przykładem zmagań człowieka z otoczeniem są francuskie i angielskie ogrody, bo czymże innym były, jeśli nie wielkoskalowymi przedsięwzięciami dokonanymi w krajobrazie? Za poszczególnymi koncepcjami ogrodów stoją dwie wizje porządkowania i idealnego postrzegania świata.
Francuski ogród jest uporządkowany i geometryczny – to monarchia absolutna w zieleni, zdominowana, kontrolowana, poddana estetyce wywodzącej się z renesansowych ogrodów włoskich. Strzyżone drzewa i krzewy, labirynty, regularne alejki, starannie przemyślana kolorystyka roślin, tu i ówdzie ławeczki, strumyki czy rzeźby – oczywiście nie było mowy o ich przypadkowości. Ten geometryczny zapał nieco osłabł po klęsce Napoleona, choć takie ogrody są popularne również obecnie, a ich namiastkę można zaprojektować przy domu.
Ogród angielski – dziki, tajemniczy i romantyczny – wykorzystywał naturalne warunki i oddawał im pierwszeństwo, co skutkowało tym, że na obrzeżach płynnie zamieniał się w las czy łąkę.
W dwóch odmiennych koncepcjach ogrodu można nawet odnaleźć pewną uproszczoną, historyczną analogię do land artu amerykańskiego, opisanego wcześniej, i tego europejskiego – bardziej dyskretnego, efemerycznego i „naturalnego”, chowającego się w pejzażu. Drzewa kwitły rozłożyście, a oplatały je charakterystyczne pnącza, dla których również stawiano specjalne konstrukcje. A wędrując po wykoszonym trawniku można było się znienacka natknąć na chińską pagodę albo pozostałość antycznej architektury.
Tymczasem nad Bugiem
„Ogród” był ostatnim z haseł festiwalu land artu, który pozostawił po sobie mnóstwo dzieł rozsianych po nadbużańskich łąkach w Janowie Podlaskim i okolicach – Starym Bublu, Bublu Łukowiskach, Bublu Grannie czy Starych Buczycach. Niektóre z nich nie przetrwały i stopiły się z naturą, inne musiały zostać rozmontowane, jeszcze inne mogą dyskretnie się objawić wśród traw i zarośli.
Jak na przykład kolorowe głazy, które Zuzanna Sadowa ukryła na nieregularnym, falistym terenie, tak że zdają się wznosić i upadać, o ile tylko trawa jest skoszona. Albo ławeczki Bettiny Bereś, która wsłuchała się w lokalne opowieści i zdania, które padły podczas rozmów z mieszkańcami, wkomponowała w swoje służące do odpoczynku prace. Na naszych oczach do historii przechodzi „Eden” Ireny Nawrot, niegdyś kolorowa, tętniąca życiem instalacja z czaszek, dziś już raczej smutna i szara.
Przyroda bez szkody dla siebie pochłonęła kołyszące się na wodzie przy pałacu w Janowie wiklinowe „Wieloskręty” Mirosława Maszlanki czy drewniane, pęknięte nasiona (a może jaja złożone przez nieznanego stwora?) Marco Nonesa, niby to porzucone na terenie kamieniołomów. Tylko przez chwilę można było podziwiać „Annopole” Anny Tyczyńskiej składające się z gałęzi, roślin i tasiemek, które pojawiły się w miejscu wyciętych drzew. Podobnie nielicznym udało się zobaczyć „Bezczasowy most” Elaine Clocherty, czyli abstrakcyjną, nieco przypominającą człowieka figurę w ziemi, do wykonania której użyła mchu, piasku, gliny, trawy i kamieni.
Ale były i prace całkiem szalone, od razu przykuwające uwagę. „Wieża Bubel” Jarosława Koziary stanęła w mało typowym miejscu: na końcu wąwozu, który pozostał po dawnej żwirowni, idealnie na wprost zastygłej – niczym prehistoryczny mamut – koparki. W otoczeniu stanowiła porzucony relikt, będący pozostałością po prowadzonych w tym miejscu inwazyjnych pracach. Przypominająca również przekrzywiony kapelusz Baby Jagi „Wieża Bubel” praca stanęła na końcu wąwozu, skutecznie blokując jego dalsze powiększanie. Gdyby blaszany potwór zechciał kiedyś ruszyć dalej, musiałby się zmierzyć z drewnianą konstrukcją.
Mocnym akcentem były wkopane w łąkę okna autorstwa Ewy Chacianowskiej, która w ten sposób wyeksponowała pozostałości po dawnym warsztacie tkackim z Supraśla. Ten skarb odkryła w szopie. Równie zaskakujący był biały koń ustawiony na polu przez Katarzynę Krzykawską, jak i ten trojański, autorstwa Duilia Fortego. Ustawiony na monumentalnej, drewnianej konstrukcji wyraźnie górował nad otoczeniem, przypominając żurawia używanego podczas robót budowlanych. Co robił na łące, przy samym Bugu, czy należy się bać?


Człowiek w grocie
„Inne cywilizacje stworzyły Altamirę, Stonehenge, Borobudur. Nasza wynalazła centrum handlowe, wyrzutnię rakiet i zbiornik chłodzący” – pisała Suzi Gablik, artystka, krytyczka i historyczka sztuki w tekście Ekologiczny imperatyw.
Współczesna tęsknota za naturą jest tak widoczna, że wystarczy wejść do pierwszego lepszego sklepu z wystrojem wnętrz, żeby się o tym przekonać: w ofercie znajdą się ściany i panele z chrobotka i innych, stabilizowanych żywych roślin, stoliki stworzone na bazie pni czy głazów, fototapety z lasami i wodospadami, a coraz modniejsze jest być „rośliniarą” czy „rośliniarzem”, czyli zamienianie swego skromnego domostwa w małą dżunglę. Tęsknimy i mamy do tego prawo.
A niektórzy zamiast tęsknić, działają. Pedro Luca, pochodzący z argentyńskiej prowincji Tucumán „współczesny pustelnik”, od ponad 60 lat mieszka w jaskini w Puente del Indio, w San Pedro de Colalao, z dala od cywilizacji. Niczego mu nie brakuje, nie narzeka na niewygodę, a jego rodziną są zwierzęta. Drogą krajową numer 9, przy asyście przewodnika, niekiedy odwiedzają go dziennikarze. Jeden z nich tak opisywał okolicę: Trasa jest niesamowita, otoczona wspaniałym krajobrazem. Króluje natura i spokój. Przechodzi się przez sosnowy las, z małymi rzekami, krystalicznie czystymi, słodkimi i bogatymi wodami. Nikt tam nie mieszka. Czysta natura.
Tekst: Sylwia Hejno
Zdjęcie: Jacek Dryglewski
Artykuł pochodzi z 37. numeru Krainy Bugu
Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep