„W dobrym wytrzymać, to nie jest rzecz. Ale wytrzymać w złym,
aby być człowiekiem – to jest wielkie cóś”.
(Maria Baj, audycja radiowa Anny Kaczkowskiej)
Pewien człowiek urodził się nad rzeką i tu szczęśliwie doczekał ostatnich dni. Inny wyjechał w świat, a potem wrócił do swego miejsca, aby odzyskać siebie. Kolejny uszedł zbyt daleko, by zawrócić, tęskniąc już zawsze za rodzinną stroną. Jeszcze inny musiał przekroczyć ciemny nurt wody, aby móc wybudować na drugim brzegu nowy dom. A jeszcze ktoś przybył nad rzekę, gnany tajemniczą energią towarzyszącą zdobywcom północnych pejzaży i entuzjastom niewysokiego nieba. Przypuszczam, że wszyscy nosimy w sobie każdą z tych postaci, nawet jeśli nie zdarzało się nam przekroczyć jeszcze Bugu, a zaledwie w nim brodzić, zagapić się na taflę wody, łowić ryby, spacerować zgodnie z nurtem lub wbrew niemu. Bywa niekiedy, że jesteśmy tuziemcem, czasem wędrowcem, odkrywcą, a czasami przybyszem lub wygnańcem.
Maluje się tu pewna ikoniczność przerwanej drogi, będącej metaforą rzeki, księgi życia i przemijania. Nad wschodnią rzeką graniczną, przez którą z powodu wojen i prześladowań ludność przeprawiała się a to ze Wschodu na Zachód, a to w przeciwnym kierunku, można odczuć majestat przyrody i ciężar przeszłości. Nadbużańska przestrzeń długo odzyskiwała swoje naturalne dobrosąsiedzkie oblicze, deformowane przez dzielenie i przesuwanie międzypaństwowej granicy. W końcu dawniej żyło się tutejszym zwyczajnie i bez całego obciążenia deklaracjami tożsamościowymi: Ludzie się od siebie różnią, tak samo tutaj wieś różniła od innej wsi: formami wymowy, trochę innymi słowami, zabarwieniami. Można było rozpoznać po tej wymowie, kto z jakiej wsi pochodzi, do jakiej grupy etnicznej należy. Zdarzały się nawet nieprzyjemne sytuacje. Ludzie z Dołhobrodów mówili o kimś, że to „nasz”, „swój”. Ich nie interesowało, w jakich granicach państwowych się znaleźli: Polski, Rosji, Ukrainy, Białorusi czy Litwy – nasz, tu, stąd, swój – to się liczyło.
Siedem dekad temu w Dołhobrodach przyszedł na świat autor powyższej wypowiedzi, Stanisław Baj. Artysta, który wyjechał w świat, lecz powrócił na ojcowiznę i ciągle odnajduje nad Bugiem swój środek świata. Miejsce, w którym jest się długo, później pozostaje stale obecne w nas. Wędruje razem niezależnie od wszystkiego – wyznał kiedyś podczas spotkania z twórcami ludowymi.
W czerwcu świętowaliśmy Jego okrągły jubileusz urodzin, zorganizowany przez Małgorzatę i Piotra Zielińskich. W lubelskiej Galerii Wirydarz zawisła nowa odsłona pejzaży Kamień rzeki. Kolejne spotkanie z Twórcą odbyło się 19 sierpnia w Skrzeszewie w galerii Ewy i Leszka Kunickich. Tego dnia nad Bug nie zdołałam dotrzeć, zatrzymana obowiązkami nad Bystrzycą. Na szczęście w lubelskie samo południe spotkałam tuziemca spod Włodawy, znakomitego rzeźbiarza Romana Śledzia. (Jego osobiste odkrycie zawdzięczam Profesorowi Bajowi, podobnie jak muzykę Estończyka Arvo Pärta czy starożytne portrety fajumskie.) Przypomniałam więc napotkanemu artyście słowa Mistrza z Dołhobrodów, który trafnie dostrzegł, że pan Roman rzeźbi światłem. Zaczęliśmy sobie dywagować o tych porankach, kiedy człowiek wstaje nie całkiem wybudzony i przytłoczony egoistyczną osobowością, może wtedy spontanicznie tworzyć, obserwować ruch słońca, promienie, oddać się aktowi twórczemu bez przekonań, wizji, założeń i uprzedzeń. Doświadczając wolności. „To tak jakby na nowo się narodzić” – uśmiechał się pan Roman.
Przeczuwam, że nieprzypadkowo kolejne jubileuszowe spotkanie Profesora Baja wypadło w Skrzeszewie 19 sierpnia. W tegorocznym obrządku wschodnim w tym dniu świętuje się pamiątkę Przemienienia Pańskiego. W końcu to Artysta, który maluje światłem, dostrzega światło, patrzy nim w pracowni, nad rzeką i na ludzi. Ażeby w malarstwie wydobyć światło, trzeba – jak w narodzinach świata – zejść do pierwotnych ciemności, mroku niepokoju i cienia.
Tak też według dziejowej tradycji ikonopisarz, aby móc stać się ikonopisarzem, musiał przejść pewien zaczyn inicjacyjny oraz niespieszne etapy zdobywania utrwalonego, kanonicznego warsztatu. Debiutujący ikonopisarz otrzymywał najtrudniejsze zadanie: napisać ikonę Przemienia Pańskiego. Pisanie ikon nie jest malowaniem. Zaś obcowanie z żywym słowem poprzez tradycję musi rządzić się wewnętrznymi regułami, wyhamowując indywidualistyczne interpretacje przejawiające artystyczne ambicje.
Przyzwolenie sobie na niewiedzę wobec siebie, ale i wobec Tajemnicy, może być odkrywcze, a niekiedy stanowić ratunek. Maria Konwicka wspominała krzepiące słowa swojego ojca, autora Małej apokalipsy: gdybyśmy wszystko zrozumieli, przestalibyśmy istnieć.
Podobnie we współczesnej sztuce często zdarzają się odstępstwa od kanonu, świadomie wchodzącego w dialog z tradycją. Przykładowo w sztuce człowieka pogranicza, jakim był również Jerzy Nowosielski, kamienie na górze Przemienia Pańskiego, czyli na górze Tabor, jednak „nie skaczą jak owieczki”. Bardziej przypominają łagodne pasma albo cienie światła. Kosmicznego, turkusowego, szafirowego przypominającego pejzaże malarza z początku lat 70. XX wieku. Albo po prostu kolor, w który czasem ubiera się rzeka. I na tej kamiennej górze, świętej dla abrahamowych religii, stoi Chrystus ściśnięty szatą, niczym pszczoła w kokonie. Związany w fałdy człowieczej niemocy tego, co następuje odgórnie w rozmowie z Bogiem i praojcami. Eliasz z Mojżeszem stoją obok wyjątkowo spokojni, tym razem żadnego dźwigania tablic ani pędzących ognistych rydwanów. Tylko wstrząśnięci apostołowie, aczkolwiek oszczędni w gestach, lgnęli u podnóża góry, rażeni tajemnicą. Ikona oddaje umowną niewyrażalność Tajemnicy dla naszych ziemskich zmysłów. Boskie światło właśnie oblało Piotra, Jana i Jakuba: jeden zasłania oczy, drugi uszy, trzeci usta, by potem długo jeszcze nikomu nic nie oznajmić o tym, co widzieli. Przynajmniej przez pewien czas, bo przecież Jan napisał Apokalipsę, chronologicznie jako ostatni, lecz przez badaczy uważany jest za najbardziej przenikliwego! Może musiał czekać na odpowiedniość wizji i słowa?
Bo na wszystko jest swój czas. Trudny do wysłowienia akt jednorazowej transfiguracji przybliża tajemnicę światła w każdorazowym geście tworzenia. Artysta bywa jak orzeł – jedyne stworzenie, jakie może oglądać słońce i nie oślepnąć – tak jest z porażeniem światłem Jana Apostoła, który nie odwraca wzroku. Coś wydaje się na rzeczy z przywołanym tu Jankiem Apostołem. Otóż w tych okolicach jadąc z południa na północ rzeki, w kierunku do Dołohobrodów, mniej więcej na wysokości Stawek, po prawej stronie Bugu znajduje się w Przyborowie – już na pograniczu białorusko-ukraińskim – cerkiew pw. Jana Apostoła. Niby z tego wielokulturowego wschodu pochodzimy, jednak przez lata żyliśmy w monolicie polskiej kultury, zapominając, że Jan jest również Iwanem. Wspólne korzenie odnajdują się w splocie nazw. I niedaleko Suchawy mamy wieś Iwanki, w której żył sobie kiedyś niejeden Iwanek, czyli Janek. Sięgając wzrokiem tysiące lat wstecz, może właśnie takich ludzi miał na myśli Edward Stachura. Podczas swego wędrowania poeta zobaczył, że nie na samej górze są najwięksi, lecz na samym dole, a my im powinniśmy się kornie kłaniać, odświętnie witać jak codziennie wschodzące słońce, wyczekiwane w progach swoich domów.
Celowo wspomniawszy czasowo-przestrzenne wypadkowe, przekierujmy teraz uwagę na światło w obrazach Staszka, który będąc największy, z ujmującą skromnością kłania się wszystkim jednakowo. Nie dzieląc nikogo na tych większych czy pomniejszych.
Jakże zupełnie odmienna substancja pojawia się na dotychczasowych obrazach rzeki Bug: masywny grzbiet kamienia. Pozornie nieruchomy podpowiada o bliskość tajemnicy, która przepływa przez nas, jest tuż obok. Kamień na Bugu Baja bywa ożywioną częścią przyrody, odbija pochodne światłu czyste kolory. W ludowych wierzeniach, choćby dawnego Podola, przypisywano kamieniom żywotność, podlegały one wzrostowi i były częścią rajskiego świata. I tutaj pozornie zimna skała przeobraża się. Raz można odnaleźć w niej księżyc, innym razem wyspę lub przystań dla ptasiego gniazda lub skalny grób. Czyste esencjonalne kolory kamieni zaskakują, a my wraz z twórcą przekraczamy własne przyzwyczajenia, również te zmysłowe.
Poetycko obrabiam kamienie, bo lubią się tłuc po lirykach, po sztuce. Ano gdyby nie przyjaźń oraz pomysły Wiesława Myśliwskiego oraz Jerzego Illga, nie powstałby ten cykl obrazów z kamieniami. Prawdziwa sztuka to nie tyle indywiduum konceptualne, co gleba potrzebująca soków życia, ciągłego ruchu, dialogu. Lubię też w tych kamieniach rozpatrywać znaczenia symboliczne dla całych cywilizacji: Magna Mater, skała pramatka, łono ziemi, początek.
W tym miejscu nie sposób nie wspomnieć o cyklu portretów „Matka”, który jest doskonałą egzemplifikacją estetycznego odczucia, kiedy malarstwo staje się bratem siostry poezji. Portrety matki Artysty, Marii Baj, stykają się z liryczną struną wrażliwości tej miary, co Matka odchodzi Tadeusza Różewicza. Cykl portretowy Baja wciąż znajduje nowych odbiorców, bo w roku Jubilata przygotowano latem okolicznościową wystawę w Muzeum Józefa Ignacego Kraszewskiego w Romanowie. Tam również wydano Twórcy okolicznościowy katalog. Jesienią zaś następny we włodawskim muzeum, tym razem w formie reprodukcji jednego obrazu i grającej pocztówki, z nagranym dźwiękiem płynącej wody. A teraz czas na ekspozycję pt. „Świadkowie życia” w Muzeum w Białej Podlaskiej. Dzięki wypowiedzi artystycznej Profesora sami mamy szansę stać się uważnymi świadkami życia. Twórca pomaga nam szukać swojego miejsca. Niezastąpiony! Odnaleźć je musi już każdy indywidualnie. Wykonalne!
Henryk Paprocki, znawca wschodniego dziedzictwa duchowego, przekonuje, że: Można więc zgodnie powtórzyć opowieść, ale nie życie. Gdy chcę coś powtórzyć po jakimś czasie, nie jestem już tym samym, chociaż wciąż nim jestem. Ani rzeka Bug nie jest ta sama żadnego dnia. Ani nasz świat, ani kamienie, a my z nimi. Ten kamień w malarstwie Stanisława bywa też złowrogim znakiem zapytania o dotychczasową ponadgraniczność, wyrażającą się w bliskości bezkonfliktowego sąsiedztwa różnych kultur. W tym jasnym pejzażu nagle pojawiło się jakieś obce naturalnemu porządkowi światło – concertina. We wstępnie do albumu Kamień Rzeki Baj wyznaje: Od jakiegoś czasu obca srebrzystość zdradliwej „zabójczej biżuterii” wyłożonej wzdłuż brzegu rzeki niepokoi złowrogim delikatnym światłem nieznanym dotychczas rzece. Spokojną taflę ciemnej wody, przesuniętym rytmem swojego powolnego nurtu, ze zgrzytem, ostro tnie diamentowym śladem Kamień Rzeki. Kamień i początek ciszy nieskończonej…
Nie jesteśmy już tacy sami na naszej wschodniej granicy oraz wobec niej. Również twórca mierzy się z tą zmianą. Profesor Baj dalej ustawia sztalugi w tym samym miejscu, aby malować tę samą, a inną rzekę.
Wyobrażam sobie, jak Søren Kierkegaard określiłby jego metodę malarską złotym środkiem powtarzania. Przecież intencjonalne powracanie w to samo miejsce jest powtórzeniem, a powtórzenie „jest rzeczywistością i powagą bytu. Ten, kto wybrał powtórzenie, dojrzewa w powadze”. O tej powadze świadczą nie tylko wybór metody, narzucenie sobie ram, kanonu, jak czynili to ikonopisarze, ale –szerzej – rozumienie swojego miejsca. Przykładowo dalekowschodnia filozofia uzmysławia nam, że wolność wcale nie polega na tym, abyśmy egocentrycznie czynili wszystko, czego chcemy, ale potrafili stawiać sobie granicę, aby nie przekraczać i nie nadużywać daru wolności. Artysta jest prawdziwie wolny nie tyle zrywając z dziedzictwem, co wybierając tradycję, zawierzając jej, nie odrzucając czy łatwo negując. Powrót w jedno miejsce nad rzekę jest dyscyplinujący, jest wyzwaniem jak kamień próby. Codzienność to nic innego jak podejmowanie nieuniknionej walki, gdzie czas ziemski kronos przenika się z pozaziemskim kairos.
Źrenica artysty wyczuwa to niezwykłe przecięcie, chociaż nie więcej niż widzialne dla nas wszystkich światło. Wiadomo, że przy pewnej prędkości i długości fal ludzkie oko rejestruje promieniowanie elektromagnetyczne. Jednak tylko orle oko może śmiało patrzeć na słońce, dlatego ptak ten symbolizował umiłowanego apostoła Jana. Poznać tego rodzaju postrzeganie, które jest otwarte na przyjęcie tego, co zakryte, światła ukrytego, niewidzialnego. Trzeba czegoś nie wiedzieć – aby się dowiedzieć, nie widzieć – aby ujrzeć. I trzeba powrócić też do pracowni Ewy Kunickiej w Skrzeszewie, zobaczyć jej zmagania ze światłem i cieniem zapisanymi w jej ikonach.
A Państwu udaje się czasem patrzeć światłem na świat, na ludzi? Na pograniczu nieraz zdarzyło się oberwać kamieniem, ale częściej uzyskać światło od tutejszych, od artystów. Te zaś momenty są nieprzekładalne na żaden alfabet wdzięczności. Sztuką jest malować światło, dostrzegać więcej, i być może największą sztuką ową jasnością obdarowywać innych. Tak jak wyjątkowo udaje się patrzeć światłem wyjątkowemu Jubilatowi Stanisławowi Bajowi, zatem Jemu oraz każdemu z osobna – wewnętrznego blasku!
Tekst: Aleksandra Zińczuk
Zdjęcie: Jacek Dryglewski
Artykuł pochodzi z 37. numeru Krainy Bugu
Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep