Przez ponad 50 lat fotografował Podlasie, przyrodę, krajobrazy, a także ludzi. Jego prace oddawały bardziej ducha niż rzeczywistość, szły w kierunku impresji. Dlatego, z racji umiejętności stworzenia specyficznego klimatu, nazywano go „mistrzem światła”. Większość czasu spędzał na wyprawach w plener, bo „siedząc w fotelu zdjęcia nie zrobię”. Pozostawił po sobie olbrzymi dorobek – tysiące zdjęć i negatywów. Na szczęście wiele jego prac możemy podziwiać w albumach oraz na autorskich wystawach.
Wiktor Wołkow urodził się w 1942 r. w Białymstoku, stolicy regionu, z którym związał całe swoje życie. Od dziecka pasjonował się fotografią, chociaż z wykształcenia był mechanikiem samochodowym. Już podczas nauki w szkole prowadził kółko fotograficzne. Jako samouk do wszystkiego dochodził sam. Na szczęście jego talent doceniono bardzo szybko – za swoje prace otrzymał kilka nagród podczas amatorskich konkursów. Podczas służby wojskowej przełożeni, widząc jego zainteresowania, powierzyli mu funkcję fotografa pułkowego. W wyuczonym zawodzie wytrzymał zaledwie kilka lat. W 1968 r. został zatrudniony w Muzeum Okręgowym w Białymstoku (obecnie Muzeum Podlaskie) w charakterze fotografa. Posiadał już wówczas ugruntowaną pozycję zawodową w środowisku jako m.in. laureat I nagrody w konkursie „Piękno Ziemi Białostockiej”. Był także autorem kilku wystaw fotograficznych, także ogólnopolskich. I tak zaczęła się jego wieloletnia, profesjonalna przygoda z aparatem, której pozostał wierny aż do śmierci. Dzięki pracy w muzeum rozwijał swój fotograficzny talent. Do jego obowiązków należało zarówno dokumentowanie wszelkich wystaw i imprez, jak również wykonywanie zdjęć podczas etnograficznych i archeologicznych prac terenowych. To ostatnie zajęcie najbardziej mu odpowiadało, jako że najważniejszy był dla niego kontakt z przyrodą. W latach 70. XX w. powstały jego doskonałe cykle fotograficzne: „Gawrony” (1970), „Ptak” (1974) i „Bocian” (1976). Współpracę z muzeum kontynuował nawet po zmianie pracodawcy. Pozostał tam stałym gościem; z muzealnikami łączyły go serdeczne więzi. To tam odbyło się wiele z jego wystaw, włącznie z jubileuszową. Ostatnia, zatytułowana „Siano”, miała miejsce tuż przed śmiercią artysty, w lipcu 2011 r. Wiktor Wołkow umarł po długiej i ciężkiej chorobie w 2012 r. w Supraślu, w którym mieszkał z żoną Grażyną.
Fotografik Podlasia
Artysta całe życie spędził na swoim rodzinnym Podlasiu. Przez lata obserwował i utrwalał swoim aparatem jego uroki, stając się z czasem jednym z najbardziej znanych piewców tych stron. Wyspecjalizował się w fotografii pejzażu i lokalnej przyrody, którą ukochał. Bez tej miłości do zwierząt i lokalnego krajobrazu prace te nie mogłyby powstać. Jak sam mówił: „Nikogo nie naśladowałem. Poszedłem swoją drogą. Z założenia niczego poza Podlasiem nie fotografuję. Kiedyś mi nawet Wiesiek Kazanecki powiedział, że tak naprawdę fotografuję powietrze. Sensu nie ma w tym za grosz, ale to działa jak narkotyk: gdy robię zdjęcie, to czuję się, jakbym był na haju…”. Na sesje wyprawiał się motocyklem, który nieraz musiał przenosić przez szuwary i bagna, aby dotrzeć do celu. Podczas swoich wędrówek przemierzał wiele kilometrów. Wymagało to nie tylko siły fizycznej, ale także wytrwałości i dyscypliny. Żeby być bliżej ptactwa, korzystał także z łódek, a zimą do podchodów zwierząt używał nart. Często towarzyszył mu pies. W teren wybierał się zwykle o wschodzie lub zachodzie słońca, kiedy światło było najlepsze. Mówił, że wschody słońca dają mu siłę. Nadane mu określenie, przez przyjaciela fotografika Marka Doleckiego – „mistrz światła” – wynikało z jego doskonałego wyczucia, kiedy jest najlepszy moment na naciśnięcie migawki. Najchętniej uwieczniał widoki nad Biebrzą i Narwią, bywał także często w Puszczy Knyszyńskiej. Na rozlewiskach rzek podziwiał przyloty gęsi i żurawi, toki batalionów i cietrzewi oraz podglądał gody ważek. Nieraz przez wiele godzin zanurzony w bagnie cierpliwie czekał na ten właściwy moment, kiedy „zagrało” światło.
Gdy trzeba było, potrafił godzinami siedzieć na brzegu rzeki lub stać na moście czy na płyciznach. Wymagało to wiele wytrwałości, ale nagrodą był ten jeden moment, podczas którego nastąpiło idealne zespolenie światła, chmur oraz przyrody, co skutkowało doskonałą kompozycją ujęcia. Tych czasami jedynie kilka sekund decydowało o jakości zdjęcia. To wyczucie nastroju chwili sprawiało, że nieprzypadkowo zwano go poetą fotografii. O tym, jak ważne jest uchwycenie właściwej chwili, świadczy jego wspomnienie z początków przygody z fotografią: „Był początek maja 1968 roku. Pierwszy raz w życiu oglądałem widok, który mnie oszołomił. Rozlewiska doliny Narwi i Biebrzy z Góry Strękowej. Miałem pożyczony teleobiektyw 300 mm i jedną klatkę w aparacie. Pstryknąłem jedno, jedyne zdjęcie – wielokrotnie potem nagradzane. Zdjęcie to zapoczątkowało nowy okres w moim rozwoju fotograficznym, w którym tkwię do dziś i którego wyrazem jest ta wystawa. Od tego czasu minęło naście lat. Kilka razy w roku z tego miejsca wykonuję kilkaset zdjęć na doskonalszych filmach, aparatach, obiektywach. Żadne jednak nie dorównuje tamtemu jednemu”.
Czasami zachowywał się oryginalnie. Bardzo lubił kaczeńce, ale fotografował je nie przy użyciu teleobiektywu, lecz z bliska. W tym celu ubierał stary wojskowy kombinezon i wchodził w nim do wody po pas, żeby uchwycić odpowiedni kadr. Obserwował świat, który bezpowrotnie odchodzi w zapomnienie, a co jeszcze można było odnaleźć na Podlasiu i co przez wieki służyło człowiekowi: chałupy kryte strzechą, bocianie gniazda, stogi na polach, drewniane czółna na rzece i rozjechane polne trakty. Utrwalał także to, co było dziełem rąk ludzkich, świadectwem lokalnego rzemiosła i wiary: przydrożne krzyże, kapliczki na rozstajach dróg, małe drewniane świątynie. To jest świat, którego w dużej mierze już nie ma i który pozostał w naszej pamięci i na fotografiach Wołkowa.
Artysta spełniony
Ci, którzy go znali, twierdzą, że Wiktor był człowiekiem bardzo ciepłym i otwartym. Chętnie pokazywał swoje prace, lubił o nich opowiadać. Nie odmawiał pomocy i wspierał wszelkie inicjatywy przyrodnicze. Jednocześnie znał dobrze swoją wartość jako artysta fotografik, zyskał uznanie wydawców, chętnie uczestniczył w różnych promocjach. Potrafił jednak zachować swój styl bycia, system wartości oraz skromność. Mieszkał w Supraślu, w domu, którym było mnóstwo fotografii, obrazów i figurek ptaków. Od wiosny do jesieni spał na tarasie, jako że „w chacie jest za gorąco”. Chciał oglądać gwiazdy i budzić się razem z ptakami. O świcie chodził kąpać się do rzeki Supraśl. Żeby nie wciągnęły go wiry, przymocował do mola sznur, przy pomocy którego mógł wrócić na brzeg. O takich jak on mówi się, że są ludźmi starej daty. Swoje prace wykonywał techniką tradycyjną. Nie starał się opanować fotografii cyfrowej ani komputerowej obróbki zdjęć. Nie był zwolennikiem nowoczesnych technologii. Przez lata opanował swój warsztat i pozostał mu wierny.
Andrzej Strumiłło, malarz i grafik, tak pisał o Wołkowie: Był Wiktor zawsze kompanionem otwartym i wspaniałomyślnym w pracy, dając mi prawo wyboru, kadrowania i komponowania obrazu. Edward Redliński, autor znanej Konopielki, opatrywał albumy Wołkowa własnymi tekstami. To właśnie fotograf wynalazł dla niego wieś Taplary, która zagrała w ekranizacji powieści. Reżyser Beata Hyży-Czołpińska zrealizowała o nim dwa filmy dokumentalne: Cztery pory roku Wiktora Wołkowa i Cały kosmos Wołkowa. Był także laureatem wielu nagród krajowych i międzynarodowych oraz autorem wielu autorskich albumów fotograficznych: Wołkow (1983), Rok 1863 (1999), Biebrza (1997), Krzyż (1999), Słońce (2001), Biebrza od źródeł do ujścia (2004), Podlasie, Supraśl, Puszcza (2005), Narew (2006), Bocian (2007), Czar Podlasia (2008), Lot (2009), Moje łowy (2010), Siano (2011). W 2005 r. został odznaczony Srebrnym Medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis.
Po śmierci artysty pozostałą spuścizną zajęła się jego żona Grażyna. Składa się ona z tysięcy fotografii, wielu niepublikowanych i nieznanych. Z jej inicjatywy odbyły się dwie wystawy na Uniwersytecie w Białymstoku. W Supraślu zaś możemy oglądać Galerię Stałą Fotografii Wiktora Wołkowa. Pośmiertnie został uhonorowany ulicą swojego imienia w Białymstoku oraz głazem pamiątkowym w Puszczy Knyszyńskiej.
Tekst: Marcin K. Schirmer
Rycina: Julia Juzyk
Artykuł pochodzi z 32. numeru Krainy Bugu
Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep