Rozmowa z Wojciechem Moskwą, fotografem i podróżnikiem:
— Mój sposób robienia i dojrzewania fotografii jest odpowiedni do pojęcia, które odkryłem podczas wyjazdu: wędrówki dusz. Nie krzykliwe, kolorowe fotografie, ale ponadczasowe, dotykające nieskończoności – bo sansara to jest właśnie kołowrót istnienia i nieprzerwany ciąg wydarzeń w świecie.
Podobno dla fotografii „cisnął pan krawatem”. Co jest w niej takiego, żeby rzucić dla niej zajęcie w miarę popłatne, stabilne i wcale nieskreślające możliwości fotografowania dla przyjemności „po godzinach”?
Moje życie było wymieszane między sztuką a pracą. Ukończyłem studia z zarządzania i ekonomii, więc nie chodziłem z głową w chmurach. Myślałem o poważnych rzeczach, ale fotografia zawsze była mi bliska. Na poważnie zetknąłem się z nią na studiach, gdzie należałem do klubu fotograficznego. Potem zacząłem prowadzić studio fotograficzne, ale projekt nie szedł tak jak powinien, więc poszedłem do korporacji. Pracowałem przy ubezpieczeniach finansowych. Robota za biurkiem, w garniturze i pod krawatem, z petentami w osobach prezesów małych firm. Fotografią żyłem wtedy weekendowo. Ale codzienne napięcie i korporacyjny rygor mi nie odpowiadał. Po dwóch latach zdecydowałem się odejść i zacząć studia na ASP. Ostatecznie ich nie podjąłem, ale był to zdecydowany ruch w kierunku fotografii i poszukania swojego miejsca w tej branży.

A ta branża chyba akurat wtedy, na początku wieku, zrobiła się szalenie konkurencyjna. To przecież czasy upowszechnienia fotografii cyfrowej, kiedy sprzęt zrobił się przystępny cenowo. Parę lat później przyszły telefony komórkowe z coraz lepszymi aparatami i zalały nas miliardy zdjęć. Większość jest niewiele warta, ale nawet z czystego prawdopodobieństwa i statystyki musiało się pojawić również sporo dobrych. Jak tu się przebić w takich warunkach?
Ja akurat odnalazłem się dość dobrze. Kilka lat po studiach zająłem się dla zarobku fotografią ślubną, występując pod artystycznym pseudonimem Wojciech Blindman. Początki były trudne, ale potem klientów przybywało. Zawsze jednak była przy tym droga artystyczna, przez którą rozumiem fotografię niezwiązaną z życzeniami klientów, ale taką wypływającą prosto z serca. W 2005 roku byłem w Stanach Zjednoczonych, gdzie kupiłem aparat średnioformatowy. Uznałem, że dorosłem do tego, by zająć się fotografią analogową na poważnie. Te dwie drogi starałem się prowadzić równolegle: fotografię komercyjną, która pozwalała mi żyć i utrzymać rodzinę, oraz artystyczną. Moim staraniom artystycznym przyświecała myśl, aby w przyszłości zaistnieć jako fotograf, który sprzedaje swoje prace jako dzieła sztuki.

Nie żałuje Pan swoim zdjęciom czasu. Potrafi Pan chodzić za jednym dobrym kadrem po kilka dni, a już zrobione zdjęcia dojrzewają do pokazania światu niczym beczułka whisky lub wina w piwnicy konesera: miesiącami i latami.
Takie było od początku moje podejście. Wolę pokazywać światu mniej fotografii, ale za to w moim mniemaniu bardziej wartościowych. W fotografii ślubnej też zacząłem w pewnym momencie trochę wypadać z rynku, bo wolałem oddać sto dobrych, dopracowanych zdjęć, których jestem pewien, niż tysiąc czy dwa tysiące wątpliwej jakości. Jeśli chodzi o fotografię artystyczną: już sama decyzja, żeby rejestrować obraz analogowo, na negatywach, narzuca inny sposób myślenia i podejście do fotografowania. Zdarzają się oczywiście zdjęcia przypadkowe, ale z reguły są to zdjęcia wyczekane i wypatrzone. Naświetlone negatywy trzeba wywoływać i skanować, więc chwilę trwa, zanim zarejestrowane obrazy zobaczę na monitorze lub małej odbitce. Następnie jest proces „dojrzewania”. Wydrukowane zdjęcia wieszam na ścianie w miejscu, gdzie pracuję, i po pewnym czasie dokonuję selekcji. Jeśli dane zdjęcie mi się znudzi i nie chcę na nie dłużej patrzeć, to znaczy, że nie przetrwało próby czasu i nie ma co się przy nim upierać. Owszem, zdarzało się, że do niektórych starszych zdjęć wracałem, ale i one musiały swoje odczekać. Uważam, że próba czasu jest dobrą próbą. Choć mam spory bagaż doświadczeń i wiele zdjęć już widziałem, to czasem człowiek popadnie w jakiś zachwyt, zafascynuje go sam obiekt czy miejsce. Czas jest tutaj dobrym doradcą.

Przeglądałem trochę tych zdjęć i zastanawiam się, czy Pan próbuje ów czas jakoś przechytrzyć. Nie wiem, czy dobrze dobrałem słowo, ale patrząc na nie pomyślałem: „to mogło być zrobione czterdzieści albo dziesięć lat temu, a za trzydzieści lat ktoś się zastanowi, czy nie było robione dzień wcześniej”. Ponadczasowość – taki jest cel?
Coś w tym jest. To idea czy refleksja, która zaczęła mi się formować od wyjazdu do Nepalu. Tam dowiedziałem się, że są ludzie – a nawet religie widzące coś więcej w obiektach martwych, roślinach i zwierzętach. Stwierdziłem, że takie spojrzenie na świat jest mi bliskie. I zarazem uznałem, że mój sposób robienia i dojrzewania fotografii jest odpowiedni do pojęcia, które odkryłem podczas wyjazdu: wędrówki dusz. Nie krzykliwe, kolorowe fotografie, ale ponadczasowe, dotykające nieskończoności – bo sansara to jest właśnie kołowrót istnienia i nieprzerwany ciąg wydarzeń w świecie.
Skoro nieprzerwany ciąg – to czy do tego projektu jeszcze Pan coś dodaje i dobudowuje? Czy da się w ogóle zamknąć projekt, który mówi o nieskończoności?
Trochę tak jest. Otworzyłem wtedy furtkę, i ten projekt jest otwarty. Z jednej strony chciałbym go zwieńczyć jakąś publikacją, z drugiej nie chciałbym go zamykać całkowicie. Na kontynuację dostałem ostatnio stypendium ministerstwa kultury. Przez pół roku będę intensywnie podróżował po Polsce. Wyprawię się do każdego województwa oprócz tych, w których zrobiłem już sporo zdjęć, czyli mazowieckiego, warmińsko-mazurskiego i łódzkiego.
O, to może i okolice Bugu znajdą się na trasie…
Zdecydowanie, są na pewno jednym z celów. Siedzę teraz nad wielką mapą i z każdym dniem przybywa mi na niej oznaczonych punktów. Próbuję zaplanować połączenie życia rodzinnego ze znalezieniem nowych obiektów. Nie będzie to proste, bo te dwadzieścia kilka prac, które mam, robionych od 2006 roku, daje średnią około dwóch zdjęć rocznie, a teraz mam zrobić dwanaście przez pół roku.
Łączy pan zdjęcia z tekstami, które nie są ich opisem, ale odbiciem związanych z nimi przemyśleń, skojarzeń i uczuć. Wielu twórców uważa, że zdjęcie powinno przemawiać i opowiadać samo z siebie. Co najwyżej dodają do niego krótki tytuł. Pan dopisuje więcej i przyznam, że zaciekawiło mnie porównanie takich zestawów do piosenek i nadanie fotografii roli melodii.
To wynika ze zmian, jakie zaszły w fotografii w związku z jej cyfryzacją i dostępnością w internecie. Pokazałem kiedyś w sieci swoje zdjęcia z Nepalu. Spodobały się, ale bardzo szybko przebrzmiały, bo w internecie życie fotografii jest krótkie. Komuś, kto robi dziesiątki zdjęć dziennie, może to odpowiadać, ale mi nie. Od wielu osób oglądających moje wystawy usłyszałem, że chciałyby się dowiedzieć czegoś więcej, bo dostrzegły na przykład jakiś frapujący szczegół. To było zgodne z moją intencją zatrzymania odbiorców przy zdjęciach nieco dłużej. Początkowo teksty pełniły funkcję edukacyjną: jak budowałem ten kadr i tak dalej. Z czasem od edukacji poszedłem w kierunku refleksji, nawet takiej autobiograficznej. Nie czuję się literatem, nie przychodzi mi to łatwo. Czasem opisy powstają w parę godzin, ale bywa, że chodzę z danym zdjęciem jeden, dwa, a nawet trzy miesiące.
Wrócę na chwilę do tego Nepalu. Czy to, do czego Pan tam doszedł, dalej wpływa na to, co widzi Pan, utrwala i pokazuje wędrując po Polsce?
Spojrzenia nigdy nie zmieniłem. Byłem świadomy, że w egzotycznym kraju trzeba uważać, bo tam wszystko wydaje się inne, piękniejsze, ciekawsze. Lubię ten materiał, bo był to intensywny czas. Zrobiłem wtedy dość dużo zdjęć w porównaniu do projektów fotograficznych, realizowanych potem w Polsce. Myślę, że te nepalskie przetrwają próbę czasu. Najważniejszą sprawą po tym wyjeździe było to, że doczytując o kołowrocie istnienia pojąłem, że ludzie dostrzegają tam coś więcej. Zacząłem się w to zagłębiać, i to mi otworzyło oczy na to, że fotografując rzeczy bliskie można próbować nakłonić ludzi do refleksji. Nie trzeba jechać do egzotycznego kraju na koniec świata, żeby to dostrzec. Może nie jest to nic odkrywczego – to stara prawda, ale istotna. Zachęcam ludzi do dostrzeżenia, że najciekawsze rzeczy są koło nas i w nas samych.
Czekam na efekt takiego spojrzenia na nasze strony. Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał: Adam Białczak
Zdjęcia: Wojciech Moskwa
Artykuł pochodzi z 29. numeru Krainy Bugu.
Wszystkie wydania papierowe są dostępne w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep