Kiedy wprowadziliśmy się do nowego osiedla na skraju miasta, mieliśmy wiele powodów do radości. Z okna rozpościerał się widok na zielone uprawy kapusty. W dali połyskiwała w zachodzącym słońcu strzelista wieża wiejskiego kościoła.

Na naszym piętrze mieściły się cztery mieszkania. Zajęły je spokojne, młode, podobne do naszej rodziny na dorobku. Wszystkie z pobliskich wiosek, prosto z rodzinnych gospodarstw. Każda z dwójką małych dzieci, nie licząc psa. Sąsiad zza ściany, Borzun, pracował w spółdzielni jako ślusarz, a jego żona na kasie w Biedronce.

Mieszkało się wygodnie: bez usterek, bez konfliktów i bez awantur, jeśli nie liczyć krótkich spięć między naszym Ciapkiem, który nie przepadał za Reksem Borzunów i vice versa. Spotykaliśmy się codziennie w windzie, na placu zabaw, na spacerach z psem albo w sklepie, z uśmiechem pozdrawiając się uprzejmym „dzień dobry”.

A jednak czegoś mi brakowało. Nie jestem zbyt towarzyski, robię swoje, nie wtrącając się w życie innych. Ale po miesiącu zaczęła mnie irytować ta korytarzowa poprawność i płytkość sąsiedzkich relacji. Chociaż mieszkaliśmy jeszcze bliżej siebie niż na wsi, czasem niemal łóżko w łóżko, nie płotem i ogrodem przedzieleni tylko cienką ścianą. Nie mówię o jakichś wspólnych przyjęciach czy, tym bardziej, libacjach. Chodzi o zwyczajne ludzkie kontakty, które budują więzi i krzepiące poczucie wspólnoty. Jakiś gril czy coś w tym stylu.

Męczyłem się przez kilka tygodni, zanim postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce. Zapukałem do Borzuna z pytaniem, czy może mi pożyczyć młotek. Zdziwił się, ale pożyczył. Wyjaśniłem, że mam swój, ale za mały. Jego młotek to nie był młotek, lecz solidny młot ślusarski. I takiego właśnie potrzebowałem.

Przez kilka dni pukałem nim to tu, to tam, udając, że coś robię i licząc na zainteresowanie. Na próżno. Więc zwróciłem mu ten młot, dziękując wylewnie.

Nic się po tym nie zmieniło. Spotykając się jak zwykle przelotnie, pozdrawialiśmy się zwykłym „dzień dobry”, tak jakby nikt nikomu żadnego młotka nie pożyczał.

Ja nie dawałem jednak za wygraną. Namówiłem żonę, żeby poszła do Borzu­nowej po szczyptę soli. Najlepszej gospodyni zdarza się, że zabraknie soli akurat wtedy, gdy trzeba posolić zupę. Wtedy pożycza od sąsiadki. Żona trochę się opierała, ale w końcu uległa. Borzu­nowa była zaskoczona, ale pożyczyła. Nazajutrz przyjęła podziękowanie i zwrot.

I co? I nic, oprócz codziennego „dzień dobry”.

W desperacji zagadywałem jeszcze dzieci w windzie. Jak tam w szkole, które przedmioty lubią najbardziej? Odpowiadały półgębkiem, rzucając spode łba nieufne spojrzenia.

Po pół roku uznałem, że poniosłem klęskę. Zaniechałem dalszych starań. Trudno. Nie będzie więzi ani wspólnoty.

Czas płynął, dzieci przechodziły z klasy do klasy, chłopcy mężnieli, dziewczęta piękniały. Panom rosły brzuszki, panie farbowały włosy.

Aż pewnego wieczora ostry dzwonek do drzwi. Żona zajrzała przez wizjer.

— To do ciebie. Sąsiad.

— Sąsiad? Jaki sąsiad?

— Borzun.

Zerwałem się z kanapy i z szerokim, radosnym uśmiechem na twarzy rzuciłem się otwierać.

Stał w drzwiach, opierając się o framugę. Podniósł głowę, spojrzał mi w oczy i rzucił przez zaciśnięte zęby:

— Wszystko przez ciebie, ty rudy chuju.

No i co? No i… nic. Mieszkamy dalej. Dzieci podorastały, powyprowadzały się na swoje. Pochowaliśmy kolejne psy. Za ścianą coraz mniej odgłosów. Spotykamy się na korytarzu, w windzie albo w sklepie i z uśmiechem pozdrawiamy się uprzejmym „dzień dobry”.

Tyle że ja z tym nieuzasadnionym poczuciem winy.

Tekst: Leszek Stafiej

Artykuł pochodzi z 27. numeru Krainy Bugu

Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep