Północ. Południe. Koniec świata… Pod opieką Mikołaja Golachowskiego nie zgubisz się. Jeśli będziesz miał otwarty umysł, serce i oczy, może doświadczysz raju? Jako przewodnik turystyczny regularnie odwiedza Antarktykę Zachodnią i subantarktyczne wyspy. Dwukrotnie zimował na Polskiej Stacji Antarktycznej im. Henryka Arctowskiego. Był kierownikiem 32. Polskiej Wyprawy Antarktycznej.

Od wielu lat poznaje również Arktykę. Sześć razy był na biegunie północnym. Biolog, ekolog, podróżnik, doktor nauk przyrodniczych. Pisze też książki. Dla starszych: Czochrałem antarktycznego słonia, i młodszych: Pupy, ogonki i kuperkiGębyDarwin. Opowieść o naszej wielkiej rodzinie.

Będzie zimno i będzie o przyrodzie, ale najpierw… Arktyka, Antarktyka, Antarktyda. Uporządkujmy.

Arktyka to rejon wokół bieguna północnego; nazwa pochodzi z greki, od słowa arktos oznaczającego niedźwiedzia. Nie chodzi tu akurat o niedźwiedzie polarne, ale o gwiazdozbiór Wielkiej Niedźwiedzicy i Gwiazdę Polarną, która w nim się znajduje. No, ale tak się składa, że niedźwiedzie polarne rzeczywiście tam mieszkają. Grecy wyobrażali sobie, że jeśli na północy jest ląd, to musi też być na południu. Antarktyka to po prostu antyarktos, czyli przeciwległy koniec świata. Antarktyka to jest cały region, a Antarktyda – kontynent, który znajduje się pośrodku tego regionu. Czyli, na przykład, Polska Stacja im. Henryka Arctowskiego nie leży na Antarktydzie, ale w Antartktyce, bo znajduje się na wyspie u wybrzeży kontynentu.

Antarktyka jest obecnie jednym wielkim rezerwatem przyrody. Arktyka, z różnych powodów, na taką ochronę liczyć nie może.

Tak, i rzeczywiście to wynika z wielu rzeczy, między innymi z geografii i polityki. One są tu ze sobą powiązane. Arktyka leży bliżej kontynentów, zwłaszcza Europy i Ameryki Północnej, gdzie od dawna rozwija się przemysł. Otoczona jest jeszcze przez Azję, mamy więc Rosję, która ma ogromne wybrzeża arktyczne. Jest oceanem otoczonym kontynentami, a sam biegun północny znajduje się pośrodku oceanu, tyle że zamarzniętego. Z Antarktydą jest odwrotnie. To kontynent otoczony oceanem, w dodatku bardzo oddalony od innych kontynentów. W przypadku Arktyki kraje, które mają jej obszary w swoich granicach, chcą je eksploatować. Klimat się zmienia, coraz mniej mamy lodu w Arktyce, a coraz więcej wody. Otwierają się nowe szlaki morskie, można dopłynąć w zupełnie nowe miejsca i budować tam platformy wydobywające ropę. Rosjanie, Norwegowie, Amerykanie, Kanadyjczycy – wszyscy chcą wydobywać ropę naftową w Arktyce. A to jedno z głównych zagrożeń. Bo chociaż nowe drogi się pootwierały, to nadal jest to bardzo trudne środowisko i przy najmniejszej awarii wieży wiertniczej skutki byłyby absolutnie katastrofalne. Akcja ratunkowa w tych warunkach jest prawie niemożliwa, a w niskiej temperaturze wszelkie zanieczyszczenia rozkładają się dużo wolniej, więc skażenie byłoby ogromne i praktycznie na zawsze. Pamiętajmy, że to są bardzo bogate ekosystemy – jest w nich dużo życia, ale jest ono bardzo delikatne. Organizmy, które mieszkają w polarnych ekosystemach, dostosowały się, na drodze ewolucji, do trudnych warunków, ale jednocześnie nie mają zbyt dużej plastyczności środowiskowej. Potrafią sobie świetnie radzić w chłodnej, czystej wodzie, ale jak ta woda przestaje być czysta to… już sobie nie radzą. Straty w Arktyce spowodowane jakimikolwiek katastrofami ekologicznymi mogą być przerażające.

Zmiana klimatu też swoje dokłada…

Przez to, że udało nam się podgrzać klimat, Arktyka rozmarza. To jedno z tych miejsc na Ziemi, gdzie widać to najbardziej. Obserwujemy tutaj pewne sprzężenie zwrotne. Kiedy na lód świeci słońce, znaczna cześć promieni jest odbijana, to się nazywa efekt albedo. Lód sam w sobie jest więc taką wielką chłodnicą, zresztą o Arktyce mówi się często, że jest to klimatyzator naszej planety. Kiedy jednak zamiast lodu, który topnieje, widać ciemną wodę albo skały, które spod niego wyłażą, to ta woda i te skały pochłaniają energię słoneczną. Wszystko bardziej się nagrzewa, no i robi się jeszcze mniej lodu i jeszcze więcej energii jest pochłaniane. Krótko mówiąc: im mniej lodu, tym szybciej ten lód się rozpuszcza. Od wielu lat widać wyraźnie, że pokrywa lodowa w Arktyce się kurczy.

Czy są w ogóle jakieś przymiarki do tego, żeby obszar arktyczny otrzymał dodatkową ochronę? Antarktyka też przecież nie zawsze była rezerwatem. Układ Antarktyczny podpisano dopiero w 1959 r.

Są takie ruchy i wiele państw zgadza się, że byłoby dobrze podpisać analogiczny układ. Jest to jednak trudniejsze do zrobienia. Na Antarktydzie nigdy nie było żadnej ludności rdzennej. Jest daleko od innych kontynentów. Żaden kraj nie mógł twierdzić, że to jego teren. Owszem, w miarę odkryć geograficznych różne zgłaszały roszczenia terytorialne, ale roszczenia zostały zamrożone wspomnianym Układem Antarktycznym. W tej chwili Antarktyka jest eksterytorialna i wszelka działalność człowieka musi mieć charakter pokojowy, służący nauce. Tak będzie przynajmniej do 2048 roku, kiedy ten układ wygaśnie. Jedyną komercyjną działalnością w Antarktyce są turystyka i rybołówstwo.

Turystyka, która jest zresztą pod bardzo ścisłą kontrolą…

Tak. Jest bardzo regulowana. Na tym też polega moja praca, żeby edukować turystów, pokazywać, jakie to jest wrażliwe miejsce, uczyć przestrzegać wszystkich zasad ochrony.

W Arktyce to wszystko jest dużo trudniejsze do przeprowadzenia. Mamy rdzenną ludność – Inuitów mieszkających dookoła bieguna. Sięgają tam państwa. Dużo trudniej jest doprowadzić do sytuacji, w której społeczność międzynarodowa, mimo że na świecie miliony ludzi chciałyby takiego rezerwatu, dogadałaby się w tej sprawie. Państwa chcą też podkreślać swoją obecność w Arktyce. I to jest niestety trochę odpowiednik tego, co psy robią z latarniami ulicznymi… Znaczą teren. Stawiają te swoje wieże wiertnicze, bo przecież potrzebujemy ropy jako ludzkość! Tyle że ten argument jest anachroniczny. Pomijając fakt, że spalanie ropy samo w sobie dobre nie jest i przyczynia się do zmian klimatycznych, to przecież trzeba pamiętać, że jej źródła nie są odnawialne. Te zasoby za jakiś czas się skończą, i wszyscy o tym wiedzą. Ludzkość, prędzej czy później, będzie musiała nauczyć się wykorzystywać inne źródła energii.

W takim razie jest sens „znaczyć” ten teren? Te zasoby ropy w Arktyce są aż takie duże?

I tak, i nie. Gdyby nagle cały świat przestawił się na używanie wyłącznie ropy z Arktyki, starczyłoby jej na… niecałe 3 miesiące. Takie są szacunki. No, ale ropa jest i moglibyśmy jej użyć.

Ale jaka cena…

Ale jaka cena! Poza tym, prędzej czy później ta ropa i tak się skończy. A jeżeli przy okazji uda nam się zniszczyć jeden z najcenniejszych ekosystemów świata, no to „daliśmy ciała” na całej linii, i to jest kompromitacja ludzkości jako takiej…

Kiedy Mikołaj Golachowski, będąc małym Mikołajem, zaczął zauważać świat zwierząt?

Według przekazów rodzinnych pierwsze pełne zdanie, które wypowiedziałem, było o zwierzętach. Dotyczyło tego, że jakiś człowiek wyrzucił kurę przez płot. Od zawsze wiedziałem, że zwierzęta lubię, moje ulubione książki były o zwierzętach i w dodatku działy się w zimnych rejonach świata. Jack London, James Curwood – to na nich się wychowywałem. Dorastałem zawsze w przeświadczeniu, że nie dość, że należy być w dzikim miejscu, to jeszcze przygoda nie liczy się, jeżeli ślina, kiedy spluniesz, nie zamarza w powietrzu, zanim dotrze do ziemi (śmiech). Zawsze wiedziałem, że chcę pracować w takich zimnych miejscach, i zawsze wiedziałem, że zwierzęta będą w moim życiu ważne i obecne.

Ale w takich przypadkach nie od razu wysyłają do Antarktyki? (śmiech)

W tym, że lubię zimno, utwierdziłem się, kiedy pracowałem na Uniwersytecie Warszawskim. Robiłem doktorat, prowadząc badania głównie na Mazurach i głównie w zimie. Zauważyłem, że najbardziej lubię być w terenie, kiedy na termometrze jest -15 stopni. Przy takim mrozie zwykle nie ma wiatru, wszystko zamarznięte, nie ma błota, nie ma komarów. Fantastyczne warunki do roboty! Trzeba się tylko trochę cieplej ubrać. Już wtedy, jako student, później doktorant, stykałem się z ludźmi, którzy byli na Antarktydzie i pracowali w polskiej stacji. Ta Antarktyda była obecna w mojej głowie. Kiedy kończyłem doktorat, okazało się, że nie ma dla mnie wolnego etatu na uczelni, no i pomyślałem: a właściwie, to czemu nie? Pojadę sobie na Polską Stację Antarktyczną. Uznałem, że rok w takim miejscu umożliwi mi decyzję o tym, co chcę robić, kiedy dorosnę. No, niestety, to było 22 lata temu i ciągle żadnego planu nie wymyśliłem – wracam tam co rok. W sumie na stacji spędziłem prawie 3 lata. Brałem udział w czterech wyprawach. Dwukrotnie zimowałem.

Odcięcie od świata, trudne warunki atmosferyczne, niewielka przestrzeń do życia, ciągle ta sama grupa ludzi. Taka sytuacja może trochę w głowie namieszać… I jeszcze świadomość, że przez większość pobytu nie da się, tak po prostu, spakować i wyjechać.

Trzeba być bardziej cierpliwym niż w domu! (śmiech) Na stacji są ludzie w różnym wieku, z różnym doświadczeniem osobistym, poglądami, pochodzeniem. W normalnym życiu część z nich pewnie nigdy nie znalazłaby się w gronie twoich znajomych. Ale trzeba razem pracować. Trzeba umieć przezwyciężać różnice, które są, dogadywać się na poziomach, które łączą. Móc na siebie liczyć.

Trochę jak na statku kosmicznym…

Śmieszne, że to mówisz, bo pierwszy w życiu artykuł, który napisałem o Antarktyce, nosił tytuł Dalej niż w kosmosie! Mój serdeczny przyjaciel, który na stacji był przede mną, opowiadał, jak dostali kiedyś kasetę wideo z pierwszą edycją polskiego programu Big Brother. Chłopaki puścili sobie kasetę, narrator przejętym głosem opowiadał, że uczestnicy programu są już zamknięci ze sobą prawie 90 dni, narastają różne napięcia. Oni tak spojrzeli po sobie, bo… właśnie siedzieli 276. dzień razem! (śmiech). Kiedy byłem po raz pierwszy na zimowej wyprawie, wydarzyła się katastrofa promu Columbia, to był rok 2003. Ludzie, którzy byli na pokładzie, wiedzieli, że zaraz zginą. Sytuacja bardzo dramatyczna. Dostawaliśmy wtedy faksem gazetkę przygotowywaną dla polskich marynarzy na całym świecie i w niej był właśnie krótki tekst o tej katastrofie. Uderzyły mnie wtedy dwie rzeczy. Pierwszą była informacja, że jak się coś zepsuje na takim promie, to najbliższy sklep z częściami jest 65 km dalej, czyli na powierzchni Ziemi. Od nas najbliższy sklep, ten w Ameryce Południowej, oddalony był o 1000 km. Druga rzecz: członkowie załogi do ostatniej chwili przed śmiercią pisali maile do swoich najbliższych, żegnając się z nimi. Myśmy nie mieli wtedy jeszcze na stacji internetu. Tak, w pewnym sensie jesteś dalej niż w kosmosie…

Żeby się wystrzelić w ten kosmos, trzeba być praktykującym naukowcem?

W lecie przyjeżdżają naukowcy z własnymi grantami, ale są też projekty, które ciągną się latami, i do tych projektów można przyjechać jako wolontariusz. Możesz liczyć foki albo mierzyć lodowiec. Stacja Arctowskiego jest prowadzona przez Zakład Badań Antarktyki PAN. Odpowiada za, szeroko rozumiane, badania biologiczne, geologiczne czy glacjologiczne. No i zawsze potrzebują na stacji fachowców. Jeżeli jesteś mechanikiem albo elektrykiem, droga na Arctowskiego jest wtedy łatwiejsza.

Nawiązując do tytułu Twojej książki, Ty byłeś naukowo skupiony na czochraniu antarktycznego słonia.

Chociaż brałem też udział w projektach monitoringowych. Liczyłem na przykład foki w różnych miejscach. Ale rzeczywiście mój projekt dotyczył słoni morskich. To były badania genetyczne. Pobierałem próbki DNA. Posługiwałem się przy tym bardzo zaawansowanym technicznie sprzętem naukowym – szczotką do czesania kota, zamontowaną na kiju od szczotki do zamiatania. Miałem kilkadziesiąt tych kocich szczoteczek, żeby oczywiście przy każdym słoniu używać innej, bo inaczej próbki byłyby zanieczyszczone. Musiałem podejść, poskrobać, no i to jest właśnie to tytułowe czochranie. Słonie morskie na szczęście linieją, w pewnym momencie złazi z nich cała skóra. To zdecydowanie ułatwiało sprawę. Czasem słoń się buntował, wtedy czochranie było bardziej interesujące, bo trzeba było nie dać się zgnieść (śmiech). Później, już w laboratorium, izolowałem DNA i analizowałem, na przykład pokrewieństwa w populacji.

Antarktyka to także pingwiny. Przypomnijmy przy okazji, że nie spotkamy ich na półkuli północnej, tak jak nie spotkamy białych niedźwiedzi na półkuli południowej.

Tak, pingwin z niedźwiedziem polarnym nie mogą pojawić się na wspólnym zdjęciu, chyba że zostało ono zrobione w słabo zarządzanym ogrodzie zoologicznym. Żaden pingwin nigdy się z żadnym niedźwiedziem polarnym nie spotkał. Dzieli je równik. Ta granica jest nieprzekraczalna dla obu gatunków.

Mówimy: pingwin, a tymczasem to rodzinka nie dość, że liczna, to jeszcze bardzo zróżnicowana.

Jest ich 17 do 19 gatunków, w zależności od naukowych podziałów. Są różnej wielkości, mają różny styl życia. Pingwiny to jedna z bardziej licznych grup ptaków, która świetnie sobie radzi na przestrzeni całego procesu ewolucyjnego. Zajmują całą półkulę południową, łącznie z krańcami Afryki, Australii i Ameryki Południowej, ale sam równik jest dla nich barierą nie do przepłynięcia. Za ciepło i za dużo rekinów! W ciepłej wodzie nie ma dla nich wystarczającej ilości pokarmu. Te pingwiny, które mieszkają na Galapagos, czyli praktycznie na samym równiku, żyją tam, bo dopływa w te rejony bardzo zimny prąd z dalekiego południa.

A dlaczego niektóre pingwiny mają taki nabożny stosunek do kamieni? Czasami widzimy na zdjęciach i w różnych materiałach graficznych pingwina, który trzyma w dziobie kamień.

Pingwiny, które mieszkają w samej Antarktyce, nie mogą sobie kopać nor w ziemi ani mościć gniazd trawą. Takich rzeczy tam nie ma. Pingwiny cesarskie czy królewskie noszą swoje jaja na stopach i same są takim mobilnym gniazdem, ale inne budują kopce – właśnie z kamyków. Nie chodzi o to, że te kamyki są przytulne, bo nie są, ale odpływa z nich woda, więc tworzą drenaż, żeby nie było wilgoci w gnieździe. Są dla pingwinów cennym zasobem. W niektórych miejscach jest ich bardzo dużo, a w niektórych nie – zwłaszcza tam, gdzie jest pełno śniegu dookoła. Wśród pingwinów stwierdzono coś, co można by było spokojnie nazwać prostytucją. Za odpowiedni kamyk panowie pingwinowie oczekują od pań pingwinic konkretnych cielesnych uprzejmości. Kradną sobie też te kamienie. Na wiosnę, kiedy wszyscy budują gniazda, jest jedna, wielka awantura. Jeden drugiemu kradnie, ale ten, który kradnie, musi zejść ze swojego gniazda, więc jemu też kradną. One nawet poza okresem rozrodczym, kiedy widzą kamień, z przyzwyczajenia podnoszą go, bawią się nim. Na pewno mają geologiczną pasję w sobie!

Pisząc i opowiadając o Antarktyce używasz często określenia „raj”. Raj. Miejsce, gdzie ludzie i zwierzęta funkcjonują na równych prawach, nie uciekają od siebie. Rzeczywiście tak jest? Bezpiecznie? I dla człowieka, i dla zwierzęcia? Nie ma tych obaw?

Raczej „dla człowieka i innych zwierząt” (śmiech). Do Antarktyki jest tak daleko, że trzeba tam albo dopłynąć, albo dolecieć. To sprawiło, że nie ma żadnych lądowych zwierząt, poza jedną małą muszką, która utraciła zdolność latania, a przybyła tam, kiedy wszystkie kontynenty były jeszcze połączone w jeden ląd, Gondwanę. Nie ma więc również lądowych drapieżników. Pingwina w wodzie chce zjeść orka, lampart morski, a czasem uchatka, ale na lądzie nie. No, może czasami zdarza się, że i na brzegu uchatka chce zjeść, ale rzadko, i pingwiny nie miały jeszcze możliwości wykształcenia ewolucyjnej odpowiedzi na takie incydenty. Był wprawdzie czas intensywnych rzezi fok w XIX wieku – pingwiny też były mordowane w tym czasie przez ludzi i żywcem przetapiane na tłuszcz – ale ta bandycka eksploatacja na lądach Antarktyki zakończyła się po koniec tegoż XIX wieku. Trwało to kilkadziesiąt lat, może sto, a to jest bardzo mało w kategoriach ewolucyjnych. Zwierzęta nie zdążyły się nauczyć strachu. Nie mają w sobie wykształconego instynktu, który podpowiada, że na lądzie należy się czegoś bać. W wodzie, owszem, ale na lądzie nie. Są ciekawskie, nie boją się. Jak sobie siądziesz na plaży w listopadzie, mogą do ciebie podejść małe słoniki morskie, które niedawno się urodziły. Mama karmiła je przez trzy tygodnie, a teraz zostawiła, więc siedzą, nudzą się i jest im smutno. Nie wiedzą, kim jesteś, ale widzą, że jesteś fajnym ssakiem, więc podchodzą, żeby się zaprzyjaźnić. Do głowy im nie przyjdzie, że możesz im zrobić krzywdę. W grudniu to samo będą robić małe uchatki. Zachowują się jak szczeniaki, które podbiegają do ludzi i chcą się bawić. Są ciekawskie, podchodzą, chcą zobaczyć, kim jesteśmy. Zgodnie z zasadami odpowiedzialnej turystyki nam pierwszym nie można podchodzić na odległość mniejszą niż 5 metrów, ale jeśli one same do nas podejdą, a często podchodzą, to jest już ich wybór. Widząc jakiekolwiek oznaki stresu, natychmiast się wycofujemy. Tak było do pojawienia się tam ptasiej grypy – teraz, nawet jeśli inne zwierzę tego chce, musimy kontaktu unikać, i się odsuwamy. Mamy świadomość, że zwierzęta są u siebie – my jesteśmy gośćmi. W styczniu i w lutym są już małe pingwiniątka. Kiedy siedzisz na plaży, to taki mały pingwinek może położyć ci się na kolanach, bo tam mu jest wygodniej i cieplej niż na pobliskich kamieniach. I to jest dla mnie definicja raju. Brak wzajemnego lęku na poziomie podstawowym…

Jakie są dźwięki Antarktyki?

To trochę zależy od pory roku. W lecie pingwiny robią ogromny hałas oraz… smród. Często jest ich kilka tysięcy w jednym miejscu i kiedy jest ciepły dzień, to wcześniej je czuć niż słychać. Słonie morskie porykują, pochrząkują, puszczają bąki. Wrzeszczą do siebie uchatki. W lecie, kiedy jest się w pobliżu kolonii zwierząt, to hałas jest niesamowity! Dla mnie jest fascynujące to, że zwierzęta potrafią się po tym dźwięku rozpoznać. Mama uchatka, kiedy popłynie w morze na dwa tygodnie, żeby najeść się ryb i kryla, zostawia swojego szczeniaka na plaży. Co prawda badania te dotyczyły uchatek nowozelandzkich – antarktyczne nie muszą wypływać na aż tak długo, bo mają bliżej do obfitych źródeł pokarmu. Dziecko przetwarza wtedy na tłuszcz to, czego najadło się wcześniej, ale po dwóch tygodniach jest już głodne. Na plaży takich dzieci jest dwieście, trzysta. Biegają, jak to dzieci, no bo przecież się nudzą, i na pewno dziecko jest już w innym miejscu niż to, w którym mama je zostawiła. Mały uchatek przez dwa tygodnie trochę też urósł i głos mu się zmienił. Były fascynujące badania, które pokazały, że matka po tych dwóch tygodniach jest w stanie odróżnić głos swojego dziecka od głosu innych dzieci i usłyszeć małego z odległości ponad 60 metrów, wśród kilkuset innych dzieci. Kiedy ja przychodzę po moją córkę do szkoły, to przynajmniej wiem, w której klasie powinienem jej szukać. Ogarnia mnie panika, kiedy widzę te tłumy dzieciaków, ale kiedy wyobrażę sobie, co czuje taka uchatka, od razu mi przechodzi!

Poza tym pięknym hałasem, który robią zwierzaki, co jeszcze słychać?

Lodowce. Lodowce się cielą. Odrywają się od nich wielki góry lodowe, i to brzmi jak wystrzał z armaty. Oczywiście hula też wiatr. Stacja Arctowskiego jest na Szetlandach Południowych, i tam dosyć typową rzeczą są wiatry. Wyją, świszczą. Te żeglarskie sformułowania: „wyjące pięćdziesiątki”, „ryczące czterdziestki” – to chodzi o szerokości geograficzne, właśnie w rejonie Antarktyki. Najsilniejszy wiatr, jaki pamiętam, miał w porywach do 286 km/h. To jest więcej niż te wszystkie huragany, które niszczą Stany Zjednoczone. To jest taki wiatr, że wszystko lata. Jeśli pamiętasz ze szkoły, że pingwiny nie latają, no to nie jest prawda. Czasami latają. Widziałem takiego, który leciał, co prawda bokiem i wyglądał na niezadowolonego, ale leciał! A następną rzeczą, która za nim leciała, był dach naszej stacji. Jeden świst, hałas i dudnienie. No i morze przy okazji szumi, kiedy jest taki huragan.

Zajmujesz się prowadzeniem wycieczek, które chcą przyjechać i zobaczyć ten jeszcze nieutracony raj. Nie boisz się, że im więcej ruchu turystycznego w przestrzeni antarktycznej, tym tego raju będzie mniej?

Nie do końca. Chociaż gdyby spojrzeć na to tak zupełnie obiektywnie, to rzeczywiście, pingwinom i fokom byłoby lepiej, gdyby nikt do nich nigdy nie zaglądał. Ziemia jednak się kurczy, ludzie docierają wszędzie, i Antarktyka będzie eksploatowana w taki czy inny sposób. Zdecydowanie wolę tam wozić i widzieć turystów, którzy są przez przewodników kontrolowani, a przez to wyedukowani. Przed lądowaniem w Antarktyce są dokładnie oczyszczani, żeby nie przenieść żadnego materiału biologicznego, żadnych nasion, zanieczyszczeń. Oni mają pełną świadomość, jak delikatny jest to ekosystem i że należy go chronić. Wolę widzieć takich ludzi na miejscu niż górników i hutników, ludzi zajmujących się wydobywaniem ropy naftowej. Turyści nie tylko na miejscu zachowują się porządnie, ale też zabierają wiedzę i świadomość do domu. Część z nich to ludzie bardzo wpływowi. Mieliśmy na wycieczkach głowy państw, ludzi bardzo zamożnych, również gwiazdy muzyki. Może kiedy będą następnym razem grali w golfa z prezydentem Stanów Zjednoczonych, będą w stanie przekonać go, żeby chronił klimat. Większość ludzi trafiających na Antarktydę to są ludzie ciekawi świata, którym zależy na ochronie środowiska naturalnego.

W latach 90. turystyka pojawiła się na nieco większą skalę, jej wybuch nastąpił po rozpadzie Związku Radzieckiego, bo nagle okazało się, że jest mnóstwo fajnych statków, które można wynająć. Wtedy pierwsi turyści dotarli i zobaczyli, jaki tam panuje bałagan, ile jest zanieczyszczeń, bo naukowcy, niestety, mają czasami aroganckie podejście, uważają, że jak coś badają, to nie muszą już przestrzegać zasad. Turyści, kiedy przyjechali i zobaczyli ten, za przeproszeniem, syf na stacjach, powiedzieli: „Nie będziemy za to płacili, fundusze idą z naszych podatków”. Stacja amerykańska zaczęła być sprzątana dlatego, że turyści tam przyjechali i zobaczyli ten bałagan. Wtedy zaczęło się wielkie sprzątanie w całej Antarktyce. Podobnie było w polskiej stacji. Turyści to jest kontrola społeczna. Oni sprawiają, że stacje muszą się starać, bo już nie jest tak, że nikt nie widzi, co tam robisz. Ludzie widzą i mogą się na to nie zgadzać. I nie zgadzają się.

Bywasz w raju na co dzień, powszednieje Ci ten raj?

O, nie! Zawsze jest zachwyt… Bywałem w miejscach, gdzie jest prawie milion pingwinów w jednym miejscu, a do tej pory jak widzę pingwina, to zawsze muszę się uśmiechnąć. Inaczej nie da rady! One mają coś takiego w sobie, że nie wyobrażam sobie, że ludzie mogliby ich nie lubić. Zawsze też będą mnie zachwycać góry lodowe. Często, wożąc ludzi łodzią, łapię się na tym, że bolą mnie policzki. Na początku nie wiedziałem, o co chodzi. Teraz już wiem: ja się po prostu cały czas uśmiecham! Bezwiednie się uśmiecham, bo jestem zachwycony tym, co jest dookoła.

Rozmawiała: Agnieszka Osmólska-Ilczuk 
Zdjęcia: Mikołaj Golachowski

Artykuł pochodzi z 38. numeru Krainy Bugu.

Wydania papierowe są dostępne w naszym sklepie internetowym: www.krainabugu.pl/sklep/