
Nazwa siedliska wzięła się z miłości do naszego magazynu. — Nie mogło być inaczej, bo to miejsce jest sumą tego, co najwartościowsze nad Bugiem, podobnie jak pismo „Kraina Bugu” — mówią właściciele. Nadbużański azyl na tzw. Ruskiej Stronie pod Drohiczynem, stworzony przez państwo Teresę i Krzysztofa Mitrofaniuków, jest dowodem na to, że siła marzeń nie zna granic.
Kiedy ponad 30 lat temu uczestniczyłam w wyprawie szlakiem Żeromskiego, której przewodziła pisarka Barbara Wachowicz, i przeprawiałyśmy się promem z Bużysk do Drohiczyna z piewczynią „Urody życia”, nie przypuszczałam, że to miejsce skradnie mi kiedyś serce…
Siedlisko „Dom w Krainie Bugu”, położone zaledwie pięć minut spacerkiem od przeprawy promowej, zachwyca od pierwszego wejrzenia. Zanim państwo Mitrofaniukowie, na co dzień mieszkający w Niemojkach nieopodal Łosic, uczynili z tego miejsca swój wymarzony azyl, przez kilka lat poszukiwali odpowiedniej działki. Miała być blisko rzeki, a jednocześnie z dala od tłumów turystów, którzy z roku na rok coraz liczniej „nawiedzają” nadbużańskie miejscowości.
— Nasze poszukiwania trwały jedenaście lat — opowiada Teresa Mitrofaniuk. — Penetrowaliśmy wsie i osady wzdłuż rzeki, sprawdzaliśmy różne miejsca, ale wciąż to nie było to. Byliśmy nawet o krok od kupienia starej, drewnianej szkoły w Bindudze, położonej w bardzo bliskim sąsiedztwie starorzecza, ale kiedy się tam pojawiliśmy i dopadły nas chmary komarów, to decyzja mogła być tylko jedna. Przecież nie po to kupujemy siedlisko, żeby się potem przez całe lato opędzać od insektów — śmieje się.
— Pewnej niedzieli wybraliśmy się wraz z rodzicami żony do Drohiczyna. Jedliśmy obiad w restauracji tuż nad Bugiem i patrzyliśmy na drugi brzeg, na tzw. Ruską Stronę. I wtedy wypowiedziałem na głos moje marzenie: „Jak by to było fajnie kupić tam działkę i wybudować dom”.
O dziwo, już po kilku tygodniach nadarzyła się okazja. Właściciel upatrzonej przez nas posesji, który od kilkunastu lat mieszkał już w Anglii, postanowił sprzedać siedlisko. Kupiliśmy najpierw jedną działkę, potem jeszcze sąsiednią z fundamentami po starym domu. I zabraliśmy się do czyszczenia terenu z plątaniny krzaków i zarośli, w czym bardzo nam pomógł nasz zięć, Przemek, który z kolegami w pocie czoła przez kilka tygodni karczował ten dziki busz — wspomina Krzysztof Mitrofaniuk, po czym dodaje: — Kiedy uporaliśmy się z samosiejkami, trzeba było pomyśleć o domu. Najpierw chcieliśmy zbudować murowany, potem pojawił się pomysł ściągnięcia tu gotowej konstrukcji w stylu holenderskim, ale traf chciał, że krewni żony mieli do sprzedania ponadstuletni drewniak po swoim dziadku w Niemojkach i udało się go odkupić. — Nie wierzę w przypadki — zarzeka się pani Teresa. — Z perspektywy czasu myślę, że ten dom był nam przeznaczony. Rodzina mojego stryjecznego dziadka, Antoniego Mikołajczuka, dawniej w nim mieszkała. Dom był świadkiem wielu rodzinnych radości, ale i tragedii. Stryjeczny dziadek Antoni tuż po wojnie, w czasach politycznej zawieruchy, został zmuszony pod lufami karabinów przez ludzi z lasu, którzy podobno walczyli z władzą ludową, do podwiezienia ich gdzieś furmanką, i przez to odsiedział potem w więzieniu kilka strasznych lat, a jego żona z małymi dziećmi została sama z całą gospodarką, więc moi dziadkowie i ich dzieci starali się im pomagać, jak mogli — wspomina pani Teresa. — Ten dom kojarzy mi się głównie z ciocią Jadzią, jedną z córek Antoniego. Znałam go jak własną kieszeń i oczami wyobraźni widziałam go na własnej łące. Jadzia, mimo swojej niepełnosprawności, była osobą bardzo żywotną, pracowitą i gościnną. Co niedzielę piekła ciasto, robiła podpiwek i lody, częstując nas i nie tolerując odmowy. Gdy dziś zapalam lampkę na jej grobie, myślę z nostalgią, że to ona wskazała mi swój stary dom, stojący w cieniu jabłoni. I że jest szczęśliwa, bo otrzymał drugie życie.
Wracając do współczesności, właścicielka siedliska dopowiada: — Sprowadziliśmy z Mielnika znawcę tematu, majstra budowlanego Gabriela Tobotę, który orzekł, że dom jest w doskonałym stanie, trzeba tylko wymienić jedną podwalinę. A jak obejrzał działkę, to z zachwytem cmoknął: „To prawdziwa perła”, i zdziwił się, że też taka się tu jeszcze uchowała.
Niewiele wiadomo o dawnych gospodarzach posesji. Prawdopodobnie byli nimi Nielipińscy, a że teren był zalewowy, to przenieśli się w inne miejsce. — Podobno, jak Bug wylał, to sumy można było łapać w ogrodzie — opowiada Krzysztof Mitrofaniuk. Dziś, na szczęście, rzeka już nie podchodzi pod sam dom, ale we wspomnieniach najstarszych mieszkańców Bużysk pamięć o przedwojennych powodziach jest wciąż żywa i budzi grozę.
Gość w dom, Bóg w dom
Remont przeniesionego z Niemojek domu trwał trzy lata. — Majster budowlany poradził nam, by podnieść górę o metr i wykorzystać poddasze na dodatkowe sypialnie — wspomina pani Teresa. Wnętrza na parterze zachowały stary sielski klimat. Zadbał o to stolarz Marek Klopś z Ruskowa, który z czułością pochylał się nad każdym drewnianym elementem – przywracał życie stuletnim deskom, wkomponowanym w nowoczesny anturaż. Ten mariaż starego z nowym doskonale się sprawdził i odpowiada gustom gości, którzy pokochali to miejsce, chociaż właściciele na początku nie myśleli o wynajmowaniu swojej nowej siedziby.
— Przyszła pandemia i z dnia na dzień cała Polska się zamknęła, ludzie potrzebowali izolacji i ucieczki w ciche, spokojne miejsca. Na nasze ogłoszenie na booking.com zareagowali natychmiast. Od tamtej pory mamy stałe rezerwacje, nie tylko podczas lata — podkreśla pani Teresa — bo tutaj o każdej porze roku jest zjawiskowo.
Opinie gości mówią same za siebie: „Fantastyczne miejsce na rodzinny wypoczynek z dala od miejskiego zgiełku! W domu jest wszystko, czego potrzeba dla kilku rodzin z dziećmi, do tego ogromny teren do zabawy oraz miejsce na ognisko. Właściciele są przesympatyczni i widać, że im zależy na komforcie gości. Okolica wydaje się […] zapomniana przez cywilizację, można wsłuchiwać się w nurt Bugu, a dla spragnionych wrażeń ciekawa będzie przeprawa promem do Drohiczyna. Dobry zasięg internetu umożliwia pracę zdalną. Bardzo polecam!”. A ktoś inny dodaje: „… no i ten klimatyczny kominek, przy którym spędziliśmy niezapomniane wieczory”.
— Faktycznie jest tak, że jak ktoś przyjechał do nas pierwszy raz, to chce tu powrócić — przyznaje Teresa Mitrofaniuk. — Nasze dzieci i wnuki też uwielbiają to miejsce. — My zresztą także bardzo lubimy nasz nadbużański azyl — wtrąca pan Krzysztof. — Mieszkamy w Niemojkach przy rampie, gdzie hałas i pył dają się we znaki, a tu cisza, śpiew ptaków i rzeka na wyciągnięcie ręki. Bez względu na porę roku korzystamy z nordic walking, bardzo często jeździmy na rowerach, a zimą na nartach biegówkach, bo w Bużyskach są świetne warunki do uprawiania tego sportu — dodaje z błyskiem w oku.
— Od wczesnej wiosny zajmuję się ogrodem, który stworzyłam z moją nieżyjącą już mamą, Celiną, która bardzo kochała kwiaty — opowiada pani Teresa. — Zadbałam o to, by znalazły się w nim jej ulubione wiosenne fiołki i szafirki, odurzające floksy oraz tak przez nią hołubione róże. Pamiętam, jak w maju, odpoczywając po pracy w ogrodzie, wspólnie odmawiałyśmy litanię do Najświętszej Maryi Panny, wtórując modlitwom, które słychać było z katedry w Drohiczynie… I tak jest do dzisiaj. Kiedy pijemy kawę na werandzie naszego domu, z dali dobiega do nas dźwięk kościelnych dzwonów, które podchwytuje i niesie do nas Bug. I to jest piękne.
A w czerwcowe noce ta sama weranda staje się przestrzenią dla publiczności, która oniemiała wsłuchuje się w słowicze koncerty, odbywające się na scenie przydomowej łąki za dnia pokolorowanej przez motyle. Spełnia się więc tutaj skarga przedwojennej piosenki, że „słowiki spać nie dają”, tyle że zamiast żalu za upragnioną ciszą jest w tym zachwyt godny najwspanialszej filharmonii.
Lipiec natomiast zsyła skwar na nieodległe nadbużańskie suche łąki, pachnące macierzanką, polnymi goździkami i miodowonną przytulią. Zaś w późnosierpniowe i wrześniowe poranki całe rodziny rydzów i maślaków cieszą oczy grzybiarzy, żegnających tym widokiem nadbużańskie lato.
Prooomu daj!
Sielsko i sennie – można by podsumować atuty i klimat tego miejsca. Ale są też takie dni, które wytrącają mieszkańców z ich błogiego uśpienia. Tak było latem 2012 roku, kiedy nagłówki wszystkich lokalnych gazet krzyczały z pierwszych stron: „Złodzieje porwali prom w Drohiczynie!”.
„27 lipca około 17.30 z przystani promowej w Drohiczynie ukradziono prom. Złodzieje, po odczepieniu liny i przecięciu łańcucha, zaczęli dryfować w dół rzeki. Nie wiadomo, po co powyrzucali do wody kamizelki asekuracyjne. Ktoś powiadomił policję i zaraz w tamte okolice pojechał siemiatycki radiowóz” – donosił „Kurier Podlaski”. Pościg nie był łatwy, bo rzeka mocno tam meandruje, a drogi są różne, wiją się między starorzeczami i zadrzewieniami, więc zajęło policjantom trochę czasu, zanim schwytali dwóch złodziei, którzy kilka kilometrów za Drohiczynem porzucili prom, wyskakując na brzeg. Dziennikarze w szczegółach opisali potem prowadzoną przez strażaków i okolicznych mieszkańców akcję ratowania dryfującego promu – i pytali na koniec: „Po co komu taki prom? Ukradziony na złom czy dla żartu? Kosztował ok. 300 tys. zł”. Gdy udało się go zatrzymać, problemem okazało się odholowanie go w górę rzeki. I wówczas z pomocą przybył Mariusz Stawiecki, siemiatycki właściciel wycieczkowego katamaranu. Można sobie wyobrazić, jak niezwykły był to widok: manewrujący między mieliznami rzeki lekki katamaran ciągnie za sobą ociężały prom, który miał być atrakcją trwających wówczas w mieście Dni Drohiczyna. To jak kadr z filmu, którego akcja rozgrywa się na dzikiej (podlaskiej) Amazonce.
Dziś przeprawa promowa z Bużysk do Drohiczyna przyciąga wielu turystów. Bywają takie dni, kiedy jest przez nich oblegana od rana do nocy. Dawniej jednak stanowiła ona istotną część codziennego życia tutejszych mieszkańców. Jak donosiło Radio Białystok: „Z takiej przeprawy na Bugu można było korzystać jeszcze przed drugą wojną światową. W Drohiczynie prom pływał do połowy lat dziewięćdziesiątych. Nowe promy gmina kupiła [w 2012 r.] dzięki dofinansowaniu z Unii Europejskiej”. Początkowo przewoziły one ludzi, rowery, samochody za darmo, teraz – za niewielką opłatą.
Urszula Tomasik, działaczka społeczna z Drohiczyna, zna w szczegółach tę historię. Jak relacjonuje, gdy kończyła się wojna, niewielu już pamiętało przedwojenne promy. I wówczas z inicjatywy Bolesława Nielipińskiego powstał pierwszy powojenny, prowizoryczny prom „na pych” zrobiony z niemieckiego pontonu z grubej blachy. Służył on głównie do przeprawiania na drugi brzeg gospodarskich zwierząt, wiezionych do Drohiczyna na targ. Początkowo te przeprawy odbywały się bez żadnych regulacji, ale od 1946 r. już za zgodą urzędu. Potem zamówiono w Niemirowie drewniany prom z prawdziwego zdarzenia, i działał on aż do 1958 r. Po którejś z większych powodzi przeprawę przesunięto bliżej Góry Zamkowej, ale kilka lat później trzeba było wymienić prom na nowy, większy, ulepszony technicznie (dodano m.in. grubą linę, dzięki której łatwiej jest przesuwać cielsko maszyny w poprzek nurtu dzikiej rzeki) i ponownie przemieszczono przewóz o pół kilometra w dół Bugu (w miejsce obecnej przeprawy).
Dopóki na Ruskiej Stronie jeszcze tętniło życie, dzieci chodziły do szkół w Drohiczynie, promem przewożono ludzi, ale też po trzy furmanki równocześnie, a później także traktory i samochody. Ale kiedy Ruska Strona zaczęła się wyludniać, bo młodzież po maturze wyjeżdżała na studia albo do pracy, wielu osiadło w Drohiczynie, nie chcąc już dłużej walczyć z powodziami i przeprawami przez rzekę, a starzy poumierali, prom przestał się opłacać, i w 1993 r. przeprawę zlikwidowano. Trzeba było znowu jeździć dookoła, do odległego o 9 km mostu we Frankopolu, i nadrabiać drogi. Ale przyszedł wiek XXI i w 2012 r. przeprawa wróciła, uruchomiona w ramach akcji „Bug – raj dla turysty”. Od tamtego czasu działa, choć zdarzyły jej się – m.in. w 2015 r. – okresowe zamknięcia z powodu niskiego stanu wody na rzece.
W literacko-filmowej odsłonie
„Gdy siedzę na promie – mówiła w wywiadzie dla „Krainy Bugu” zmarła przed pięciu laty Barbara Wachowicz – woda Bugu drży, rzeka łagodnym, wiolinowym zakrętem opływa urwiście spiętrzony Drohiczyn (dla mnie jedno z najurodziwszych miejsc na świecie) – wszystkie troski i smutki rozpływają się w przestrzeni nalanej błękitem. Tu czuję krzepiącą więź z moją ziemią i na dni rozstania zawsze zabieram jej obraz”.
Honorowa obywatelka Drohiczyna często tutaj bywała, odwiedzając m.in. Daniela Olbrychskiego, który na przepięknej nadbużańskiej skarpie ma dziś dom. To tu, w Drohiczynie, aktor spędził dzieciństwo i młodość. „Czesław Miłosz, kolega mojej mamy ze studiów na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie, przyjechał kiedyś spotkać się z nią i obejrzeć Drohiczyn” – opowiadał o wizycie Noblisty filmowy Kmicic na łamach naszego magazynu. „Wszedł na Górę Zamkową, rozejrzał się po krajobrazie mojej matki z dzieciństwa i stwierdził, że to, co widzi, bardzo mu przypomina okolice Wilna, nawet Bug wije się podobnie jak Niemen. Powiedział wówczas, że nie dziwi go już, dlaczego ja tak dobrze odnajduję się w twórczości poetów romantycznych i w trylogii Sienkiewicza, skoro wychowały mnie te same, co ich, krajobrazy”.
A Bug płynie i płynie czas. I kryje się w tym więcej, niż da się zobaczyć. Dlatego goście „Domu w Krainie Bugu” czują się wyróżnieni, że mogą być częścią tej tajemnicy… I cieszą każdym nowym dniem, pełnym nadbużańskich zauroczeń.
Tekst: Monika Mikołajczuk
Zdjęcia: Sylwia Tarkowska
Artykuł pochodzi z 37. numeru Krainy Bugu.
Wszystkie wydania papierowe są dostępne w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep/


