Kim była dla mnie Basia Luszawska? Przyjaciółką. Osobą, która trochę jak starsza siostra dzieliła się swoim doświadczeniem, ale i potrafiła się wsłuchać w moje. Wielbicielką dobrego gustu, która bez skrępowania, ubrana w gumowce i bandanę, przemierzała nadbużańskie lasy i pola, żeby realizować artystyczne marzenia.
Poznałam ją przelotnie podczas Europejskich Dni Sąsiedztwa. Wtedy z Jarkiem Koziarą zapoczątkowali Land Art Festiwal. Zapamiętałam ją jako filigranową kobietę o płomiennych oczach. Nasza przyjaźń zaczęła się rodzić jakieś dwa lata później, podczas Letniej Akademii Filmowej. Obie uwielbiałyśmy ten niezobowiązujący, lekko prowincjonalny klimat, ze smakowitym kinem w otoczeniu zieleni.
Jej tajną mocą było dbanie o innych. Rzut oka, wychwycenie jakiegoś rzuconego ot tak zdania – i doskonale wiedziała, czym cię uszczęśliwić, jak się tobą zaopiekować. Dopiero po jej śmierci stopniowo odkrywam, ile na co dzień niewidzialnych rzeczy mam od niej lub dzięki niej. To m.in. cenna, porcelanowa podstawka do kawy, która mi towarzyszy co rano (a zapierałam się, że niepotrzebna) czy szalony, ręcznie wyszywany, kolorowy płaszcz. Nieustannie uczyła mnie, i nie tylko mnie, żeby o siebie dbać.
Sama doskonale wcielała w życie tę zasadę. Kochała dobre wino i jedzenie, gustowną biżuterię, porządne buty i stylowe ubrania. Nie było w niej przy tym ani grama snobizmu. Potrafiła pójść na zakupy do „ciucha” i wyglądać jak milion dolarów. Miała taki zwyczaj robienia sobie prezentów na większe okazje – urodziny czy jubileusz w pracy. Zaprowadziła mnie pewnego razu do salonu jubilerskiego, żebym pomogła jej wybrać bransoletkę — uwielbiała ten typ biżuterii. Namawiałam ją na srebrną z onyksem, która wydawała się jej zbyt strojna, ale obiecała się zastanowić. Czy ją ostatecznie wzięła — nie wiem. Miała też inny, bardzo zabawny obyczaj: latem, i tylko latem, kupowała pstrokate bransoletki, nie droższe niż 20 zł.
Jej troska o innych była wielka i cicha. Pamiętała o detalach, pozornie błahych, których świadomość zdradza jednak czułe ucho na to, co naprawdę ważne. Bo Basia była bardzo czuła, ciepła, wrażliwa i waleczna, gdy chodziło o tych, których kochała. W słowach powściągliwa, wszystko, co miała w sercu, wyrażała gestami. Wyczuwała innych i potrafiła zrozumieć emocje i motywacje ludzi zupełnie obcych, co sprawiało, że była tak znakomitą organizatorką i negocjatorką. Była niesamowicie pracowita. Cierpliwie zajmowała się prowadzeniem fundacji, pisaniem wniosków, szukaniem sponsorów, fakturami, noclegami, mając w głowie idee, które jej przyświecały… Pamiętała, żeby podziękować pani prowadzącej stołówkę, a nawet o tym, żeby landartowa ekipa była zaopatrzona w środki insektobójcze.
Bywała też nieustępliwa, apodyktyczna, czym potrafiła doprowadzić innych do szału. Tak chyba musi być, że gdy ktoś daje z siebie tyle energii, to musi ona odnaleźć pewną równowagę. Ale i te cechy pozwalały jej osiągać cele, wydawałoby się, nieosiągalne, czego niejednokrotnie byłam świadkiem. Legendarna była jej drobiazgowość. Podczas jednego z festiwali, gdy dzieliłyśmy ze sobą pokój, zwróciła mi uwagę, że zbyt głośno otwieram rano kosmetyczkę. Wściekłam się, a dziś myślę, że to było zupełnie urocze.
Cały czas się uczyła i chłonęła to, co wartościowe. Studiowała kierunek, który dziś nosiłby nazwę animacji kultury. Ale Basia animowała nie tylko kulturę, ale i całe życie wokół siebie: od pracowniczych choinek, spotkań z przyjaciółmi, po festiwale – kiedyś Lubelską Premierę Teatralną, Lublin Jazz Festiwal i oczywiście, we współpracy z Jarkiem Koziarą, Land Art Festiwal. Znała się naprawdę dobrze na muzyce, sztuce, teatrze, kinie… Taka wszechstronność to rzadkość.
Nie lubiła marnować czasu, każdą wolną chwilę poświęcała na wyjście na koncert, spektakl czy też degustację dobrego wina. Zamiast leniuchować po ciężkim tygodniu, wolała pojechać na wycieczkę. Czas odmierzała jego celebracją. Gniewała się, gdy nie chciało mi się jej towarzyszyć, bo dla niej sycenie ducha było równie ważne jak jedzenie. Jak zawsze z gracją, pochłaniała to, co życie miało najlepszego do zaoferowania. Ten głód było widać w jej ruchach, nasyconych jakimś żywiołem, urywanych w połowie i hamowanych, jakby ta cała niespożyta energia miała w niej za chwilę wybuchnąć. I niezwykle rzadko – ale czasem to się zdarzało – niewidzialna siła porywała Basię, a ona po chwili zmagań odzyskiwała ster.
Ze wzruszeniem wspominam zabawę we „wszystko nam się podoba”. To takie antidotum na stan, gdy człowiek mając wszystkiego serdecznie dość, zaczyna napędzać koło czarnowidztwa. Mówisz sobie wtedy: „od teraz wszystko mi się podoba”, kurację stosujesz aż do poprawy. Gdy tak pierwszy raz wszystko nam się podobało, a nie podobało się nic, umierałyśmy ze śmiechu dopisując pozytywne interpretacje do nękających nas plag. I zły czar pryskał. Taka była Basia. Ale fakt, że jej nie ma, w żaden sposób nie umie mi się podobać.


Lwie Serce
— Od niej najczęściej słyszałam: „Pomyśl o sobie”, „Nie myśl tyle o innych”, „Jeśli chcesz, zrób to”, te słowa były jak mantra — opowiada Anna Nawrot, artystka, szefowa Galerii Białej. Z Basią znały się od studiów.
— Chodziłyśmy kiedyś po Mediolanie, buszowałyśmy po sklepach i Basia uparła się, żebym sobie kupiła takie czerwone botki. Nawet mi się podobały, ale gdy zaczęłam przeliczać cenę na złotówki, to mój entuzjazm osłabł. Basia nie ustępowała: „Zrób sobie prezent, stać cię przecież”. Nie dałam się namówić, niestety, a buty były przepiękne.
Pamiętam, że któregoś razu przyniosła niezwykle stylowy płaszczyk z kolorowymi podszewkami. Widziała, że mocno jej go pozazdrościłam, bo za jakiś czas z nim wróciła, rzucając od niechcenia, że jej nie pasuje i będzie idealny dla mnie. Potrafiła tworzyć przestrzenie, w których inni czuli się dobrze, takie gesty były z jej strony bardzo przemyślane. Ale i często zaskakiwała spontanicznością.
Poszłyśmy na spektakl Tata ma kota Łukasza Witt-Michałowskiego, w którym grał Jan Nowicki. Przedstawienie opowiadało o prawach ojców, w jednej ze scen grupa dorosłych facetów stała w krótkich spodenkach w piaskownicy. W pewnym momencie Basia rzuciła: „Chodź, musimy coś dla nich kupić”. Po premierze wparowałyśmy do garderoby z lizakami. Wszyscy byli totalnie zaskoczeni, wymieniliśmy uściski.
Nigdy nie zapomnę, gdy jako jedyna osoba wstawiła się za mną w bardzo trudnej sytuacji. Wyprosiła wszystkich z pokoju, łącznie ze mną, powiedziała, co ma powiedzieć, i nigdy więcej na ten temat nie rozmawiałyśmy. Basia miała takie lwie serce – wspomina Ania.
O jej odwadze rozmawiałam również nie tak dawno z Jarkiem Gradkiem, który przepracował z Basią trzy dekady w Centrum Kultury w Lublinie. Opiekował się nią w tym najtrudniejszym czasie choroby, był wielkim wsparciem i jednym z niewielu powierników spraw, którymi nie chciała się dzielić. Spotkaliśmy się wtedy we trójkę na wirydarzu – ja, Basia, Jarek. Było gorąco, popijaliśmy lemoniadę. Basia czuła się słabiej, ale wciąż nieźle.
Jako młodzi pracownicy pilnowali we dwójkę wejścia do dyskoteki w podziemiach Centrum Kultury. W pewnym momencie wywiązała się awantura i kilku podpitych gości chciało dać Jarkowi w zęby. Ale wtedy, nie wiadomo skąd, wyrosła między nimi Basia, metr sześćdziesiąt w kapeluszu, i stanowczo doprowadziła towarzystwo do porządku.
Historia pewnej przyjaźni
Najbliższą przyjaciółką Basi była Małgorzata Sady, kuratorka i tłumaczka. Poznały się kilkanaście lat temu, gdy Małgosia planowała wyjazd na Białoruś. Ta przyjaźń pozostawała nieustannie żywa:
— Gdy Basia się dowiedziała o tej eskapadzie, postanowiła mi towarzyszyć. Mój przyjaciel Krzysztof Pieczyński wybił mi jednak tę podróż z głowy i w zamian pojechałyśmy do Berlina. Tam wspólnie spędzałyśmy czas, chodziłyśmy po wystawach. Gdy jesteś z kimś nieustannie przez kilka dni, zaczynasz rozumieć, jaką jest osobą, można nawiązać więź.
— Basia wciąż usprawniała moje życie. Była zdania, że jestem niezbyt praktyczna i w związku z tym obdarzała mnie rzeczami i zaprowadzała swoje porządki za każdym razem, gdy do mnie przyjeżdżała. Coś przestawiała, zauważała, że czegoś brakuje, a coś jest zbędne… Była taką mocną osobą, więc wiedziałam, że nie wygram (śmiech). Kiedyś specjalnie dla niej kupiłam lusterko do makijażu.

Miała niezwykłą klasę. Wykonywała mnóstwo pracy, nie miała przy tym potrzeby, żeby błyszczeć. Zawsze stała w cieniu, ani razu nie wyszła na scenę swojego Lublin Jazz Festiwalu, niektórzy nie wiedzieli, jak wygląda, ani tego, że w ogóle jest związana z tą imprezą. Ale artyści, osoby z branży znały ją doskonale. Mam wrażenie, że w środowisku pozalubelskim była nawet bardziej ceniona niż tutaj.
Kultura, choć to takie pompatyczne słowo, stanowiła istotę jej życia. Bardzo dużo czytała, była na bieżąco z prasą, oglądała dużo filmów, chodziła na spektakle, śledziła, co się dzieje w internecie. We wszystkim szukała tego, co niekonwencjonalne, awangardowe, nie tracąc z oczu bieżącej rzeczywistości. To wszystko składało się na jej niezwykłe rozeznanie i wyczucie, które jednak stanowiły też pewien dar Boży.
Historia Basi jest niezwykła. Była dziewczyną z małego miasteczka, która do wszystkiego doszła sama dzięki ogromnej pracy. Osoba o wielkim duchu, po prostu zjawiskowa. Nie zgadzała się na bylejakość w żadnym aspekcie życia, nawet w kuchni. Artysta Koji Kamoji chyba z 15 lat wspominał danie, które przyrządziła.
Absolutnie nie wierzyła, że umrze. Snuła plany na przyszłość, miałyśmy pojechać za kilka miesięcy do Londynu. Niezłomnie przechodziła coraz to kolejne operacje, terapie i nigdy się nie poddawała. Przez pięć lat prowadziła tę walkę. Raz, gdy poszła do swojego lekarza, ten powitał ją słowami: „Przyszła nasza bohaterka”.
Cały czas ulepszała ten świat, robiła to ze smakiem i doświadczeniem. Była nieprzebraną kopalnią piękna, mądrości, ciepła, lekkości, dbałości, fantazji i uśmiechu.

***
Pogrzeb Basi Luszawskiej odbył się 20 kwietnia w Lublinie. Małgosia odczytała Elegie duinejskie Rilkego, m.in. ten fragment:
(…)
W końcu nie dbają o nas ci, którzy odeszli,
od bytu ziemskiego odwyka się lekko, jak się
od piersi
matki odłącza łagodnie. Ale my, którym
trzeba
tak wielkich tajemnic, którym z żałoby tak
często
wynika rozkwit błogi: czyżbyśmy mogli żyć bez nich? (…)
Tekst: Sylwia Hejno
Zdjęcie: Robert Pranagal, Dorota Awiorko, Sylwia Hejno
Artykuł pochodzi z 32. numeru Krainy Bugu
Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep