„Wiedział, gdzie rzeka, głęboka na kilka metrów pod wysokim brzegiem, raptem płycieje i wchodzi w ląd porośniętymi trzciną zatoczkami. Rozpoznawał zapachy lewego i prawego brzegu. Lewy pachniał mułem i wikliną. Prawy był płaski, piaszczysty i bezdrzewny. Tam były pastwiska i ciągnęło od niego bydlęcą wonią, wyschniętym nawozem i piołunem…”.

Zacząłem od cytatu, bo nie było chyba od czasów Nad Niemnem polskiej powieści, w której rzeka odgrywałaby tak doniosłą rolę jak u „najnowszego Stasiuka”. Ależ się czyta ten jego Przewóz! Cokolwiek sądzić o politycznych bon motach pisarza, rzucanych ostatnio obficie na żer zgłodniałym mediaworkerom z tygodników opinii, to trzeba przyznać, że proza wciąż wychodzi Stasiukowi pierwszorzędnie. A pierwszorzędną rolę w jego najnowszej pierwszorzędnej powieści gra rzeka właśnie.

Jest graniczna, więc dzieli, lecz i łączy jednocześnie: brzeg z brzegiem, płyciznę z głębią, źródło z ujściem oraz wszystko, co przy niej wyrasta, z tym, co kładzie się jej w poprzek. Poi ludzi i zwierzęta, karmi ich, daje schronienie, rozrywkę, posługę religijną, przemytniczy zarobek, wytchnienie w końcu. Obmywa z brudu codzienności, pozwala uciec przed opresją – łódką, wpław czy brodem. Niesie życie i wszystkie jego odgłosy oraz zapachy. Dawno nie było chyba też powieści, która by aż tak intensywnie pachniała.

Jest w niej rzeka aortą krainy bukolicznej, lecz jakże bezwzględnej. Bezrefleksyjnie pięknej i tak samo okrutnej. Nurt tnie nie tylko krajobraz, ale i mentalność. W dobrych czasach czyni to delikatnie, jakby rzeka nie chciała ludziom przeszkadzać, jakby była ich dobrotliwą sąsiadką. W czasach paskudnych cięcia są zdecydowane i nieodwołalne. Niczym pociągnięcia generalskiego ołówka na mapie sztabowej na godzinę przed wojną lub sztychy rzeźnika rozpłatującego cielaka, uwieszonego pod belką w stodole. Cielaka, dodajmy, utuczonego i wyhasanego na którejś z odznaczających się urodą raju nadrzecznych łąk, bo gdzieżby indziej.

Rzeka gdzieś na wschodzie. ­Rzeka gdzieś na końcu. Rzeka kresowa, graniczna, odległa. Rzeka, nad którą diabeł mówi dobranoc, tylko najpierw musi się zastanowić, w jakim to powiedzieć języku. Rzeka, na której brzegach wrogie sobie armie czają się, by skoczyć sobie do gardeł. I której nazwa nie pada w książce ani razu, choć przecież skojarzenie narzuca się samo. Zwłaszcza czytelnikom i przyjaciołom „Krainy Bugu”.

Czy tą powieściową rzeką Stasiuka jest Bug? Arcypolski? Arcyswojski? Arcy­sielski? Bardzo możliwe, choć czy to ważne? Równie dobrze może to być rzeka metafora. Rzeka literacki motyw. Rzeka symbol i rzeka zjawisko. I może nawet lepiej, aby nią była. Zgodność z faktami i mapą nie zawsze bywa najważniejsza, bo wbrew temu, co głoszą uparcie autorzy niepotrafiący wymyślić żadnej własnej opowieści, nie tylko prawda bywa ciekawa.

Andrzej Stasiuk wymyślać potrafi, choć oczywiście nie w sensie, do jakiego przyzwyczajają nas uparcie wyrobnicy pióra maczanego w kałamarzu wypełnionym po brzegi krwią. U niego trup nie jest kolejnym elementem rebusa, który ma do rozwiązania rozwiedziona komisarz policji z problemem alkoholowym pomiędzy treningiem boksu tajskiego a wieczornym gotowaniem dla przyjaciół. U Stasiuka każdy trup to motyw nieomal biblijny, że sobie tak wzniośle zakończę, a co! Tak, czytając Przewóz czułem się, jakbym płynął kajakiem przez krainę Bugu. Gdzieś tak od ­Dubienki do Drohi­czyna. Lecz nie w celach turystycznych, ale mistycznych. Dziękuję, panie Andrzeju.

Tekst: Zbigniew Górniak

Artykuł pochodzi z 29. numeru Krainy Bugu

Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep