Kiedy jadę autem w piękny dzień – a dużo jeżdżę, żyjąc w dwóch miejscach na Ziemi: i w dużym mieście, i na nadbużańskiej wsi – oprócz zachwytu nad światem, zawsze czuję ten sam dyskomfort: że jadę i wszystko przelatuje błyskawicznie obok mnie, że, zamiast ciepła słońca czy przytulnego chłodu wiatru, katuję się klimatyzacją.
I kiedy setny raz nie zatrzymam się, by poczuć zapach kwitnących lip albo popływać w jeziorze, albo sprawdzić, kto i dlaczego kupił przydrożną walącą się drewnianą chałupę i zachęcająco udekorował jej front, czuję się sobą zawiedziona. I zaniepokojona, że życie tak minie – szybko, w wielu miejscach nieprzeżyte, niedotknięte.
Jednak całymi latami nawet ten lęk nie działał mobilizująco. Aż tej wiosny, jadąc ścianą wschodnią, postanowiłam zboczyć z drogi. Wołały mnie manowce! Był obłędnie kwitnący maj. Tym razem uznałam, że świat poczeka. „Zrobiłam to!“ – poczułam w sobie żar buntowniczki. Serio. A potem – a jakże! – napomknęłam o tym na swoim profilu fejsbukowym. Takie czasy. Bardzo się spodobało. Tęsknota za wyjściem poza schemat? By odzyskać żar? Właśnie tak myślę.
A jaki jest schemat? Wiadomo: wymagająca złożona rzeczywistość, zmieniające się, szybkie, ale komfortowe życie – w trybie zautomatyzowanym, zmotoryzowanym, „przez szybę“ i siedzącym.
Przejść pieszo, dobiec, pobrudzić się, spocić (nie tylko w klubie fitness), przewrócić, potknąć, podrapać, skaleczyć, a tym samym – przekroczyć, pokonać, poczuć, zapragnąć, wyczekać, dojść – to rzadkość. Dobrobyt w zachodnich społeczeństwach osiągnął wysoki poziom, więc po co?
Nie wiem, może na wypadek gdyby dobrobyt się skończył, a może żeby się nie wypalić, żeby ten żar nie zgasł, żeby żyć trochę bardziej? Bardziej w głąb, wszerz, niekoniecznie tylko do przodu? Mam dwoje dzieci, które jak większość dzieci teraz, właściwie mają wszystko, co potrzebne. Jakiejż to trzeba ekwilibrystyki, jakiego teatru, żeby zrozumiały, że pieniądze nie mnożą się w ścianie, a chleb – jak naucza mój tata – nie rośnie na drzewie. Może głupio robię, może to zawracanie… Bugu kijem? Może świat się zmienia i nie ma co uprawiać donkiszoterii? Może, ale serce mi podpowiada, że nie powinnam odpuszczać. Człowiek musi mieć kontakt ze swoim ciałem, ale nie tylko ze swoimi pośladkami, również ze stopami!
„Im dłużej idę, tym mniejszą odczuwam różnicę pomiędzy swoim ciałem, umysłem i otoczeniem“ – napisał w książce Idź krok po kroku Erling Kagge, norweski podróżnik, filozof, przystojniak, niezwykle rodzinny człowiek, który dotarł samotnie m.in. na biegun południowy. Przyroda i ciało zawierają tę samą substancję. Tlen, węgiel, azot i wodór. Nie trzeba więc wiele, by ciało weszło w dynamiczną interakcję z naturą. Jednak, wykazuje Kagge, jeśli będziemy dalej coraz mniej chodzić, przestaniemy być gatunkiem, który charakteryzuje to, że chodzimy, tylko to, że siedzimy i jeździmy. Czy wobec tego stopniowo przemienimy się w coś innego niż to, co kojarzymy z byciem człowiekiem? Życie na siedząco zdecydowanie mniej fizyczne. Zaczniemy doświadczać świata właśnie w inny sposób przez to, że przestaniemy go doświadczać. To, co nas otacza, stanie się bardziej abstrakcyjne. Może to nie takie straszne… Ale już, spokojnie, wszystko da się jeszcze utrzymać na swoim miejscu. Wystarczy nie przestawać chcieć chodzić. Warto.
Chodząc, można zapomnieć o problemach – żadna myśl nie wydaje się tak ciężka, żeby nie można było od niej odejść. Jak długo idziesz, nie opuszcza cię nadzieja. Idąc, możesz wychodzić swoje najlepsze myśli. Wydeptać można sobie nawet dobry humor. Chodzenie jest powolne, jest więc współcześnie jedną z najbardziej radykalnych rzeczy, jakie możesz robić. A więc dobrowolne sprawianie, że życie robi się bardziej niewygodne, przynosi wiele dobrego. Przede wszystkim: kiedy chodzisz, życie trwa dłużej.
Tekst: Anna Maruszeczko
Artykuł pochodzi z 29. numeru Krainy Bugu
Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep