Rozmowa z Katarzyną Boni – reporterką i pisarką (Kontener – o syryjskich uchodźcach w Jordanii, Ganbare! Warsztaty umierania – o przeżywaniu traumy po tsunami w Japonii, Auroville. Miasto z marzeń – o próbie stworzenia idealnego miasta w Indiach): — Po przejrzeniu kilku Pani książek i lekturze kilkunastu artykułów dochodzę do wniosku, że jest Pani specjalistką od kruchości ludzkiego istnienia. Może to subiektywne wrażenie, ale właśnie ten motyw ciągle mi się przewijał przed oczami: przez rabunkową gospodarkę podcinamy gałąź, na której siedzimy.

Tak jest książce o Japonii, gdzie katastrofa w Fukushimie nadszarpnęła wiarę w technologię. I po trochu też w relacji z „idealnego miasta” w Indiach, które wyszło nie do końca zgodnie z planem. Czy taki był zamysł czy to wychodzi jako efekt reporterskiej dociekliwości?

Nie czuję się specjalistką od kruchości ludzkiego istnienia i nie miałam takiego zamysłu. Ale jest to temat dla mnie osobiście ważny. Pozornie odległe od siebie rzeczy, takie jak kryzys klimatyczny, żałoba w czasach pandemii albo budowanie miasta marzeń, w jakiś sposób przesiąkają moim obrazem świata. Przekonaniem, jak człowiek w tym świecie funkcjonuje i jakie jest jego miejsce. Ta kruchość jest mi bliska. Badam ją, interesuję się nią, sprawdzam ją – może w ten sposób chcę lepiej poznać własną.

To pomówmy chwilę o tym badaniu i sprawdzaniu. Pisze Pani o krajach spoza naszego kręgu kulturowego. Nie chciałbym używać wyświechtanego słowa „egzotycznych” – ale jednak Japonia czy Indie to dla czytelnika z Polski jest drugi koniec świata, budzą naturalną ciekawość. Od czego się zaczęło: od łyku egzotyki, który potem wciągnął na całego, czy od razu z chęci mocnego wgryzienia się w odmienność?

Na pewno był łyk egzotyki, który wciągnął. Bardzo szybko jednak okazało się, że ta egzotyka to tylko maska, pod którą kryją się o wiele ciekawsze rzeczy. Sprawy bliskie mi i pewnie też bardzo wielu ludziom, niezależnie od tego, w jakim kręgu kulturowym się wychowali. Szybko odeszłam od wyjazdów tylko po to, by być w miejscach, które wydawały się bardzo inne od Polski i Europy. Przeszłam do pokazywania samej sobie, jak w tych miejscach ja się mogę odnaleźć i czego się tam dowiaduję o sobie. A potem do pokazywania innym, że aż tak bardzo odmienni nie jesteśmy i że w Japończykach albo w ludziach z całego świata, którzy zakładali utopijne miasto w Indiach, możemy odnaleźć bratnie dusze. Ludzie wszędzie mają podobne radości i problemy, tylko scenografia jest trochę inna.

Zatrzymam się na chwilę przy Japonii. Mnóstwo ludzi pozostaje na poziomie stereotypu wielkich miast, wyrafinowanej elektroniki, dobrych samochodów i świetnych motocykli. Pani pisze o Japonii mało znanej. O prowincji, która jest zakorzeniona w wielowiekowej tradycji i potrafi żyć w zgodzie z naturą…

Dla mnie samej to było dużym odkryciem. Zderzanie moich stereotypów z Japonią, jaką widziałam i poznawałam, mogłabym nawet opisać słowem „przyjemne”. Ona rzeczywiście jest państwem nie tylko wysoce rozwiniętym technologicznie, ale też państwem z konserwatywną tradycją, przywiązanym do domu rodzinnego i do ziemi. Państwem po prostu różnorodnym, pełnym różnych pomysłów na życie nawet w obrębie jednej wyspy. Główne wyspy są cztery – a ja, na razie, choć spędziłam tam w sumie prawie dwa lata, poznałam tylko dwie… Po pierwszej wizycie miałam poczucie, że obejrzałam tylko obowiązkowe punkty z przewodnika: Tokio, Kioto, Hiroszima. Przemykałam między tymi punktami nocnymi autobusami albo szybką koleją i miałam poczucie, że czegoś mi brakuje, bo nie dotknęłam natury i przyrody. Potem wracałam właśnie po tę przyrodę w miejsca, do których jest już trochę trudniej dotrzeć. Kiedy zaczęłam pracować nad książką o tym, jak Japończycy sobie radzą z traumą po tsunami, dotarłam do jeszcze innej Japonii: takiej, gdzie tradycja i pamięć rodzinna sięga kilkaset lat wstecz. Japonia jest zbiorem tego wszystkiego.

Czy to było trudne? Japończycy nie uchodzą za szczególnie wylewnych. Raczej za zdystansowanych – przynajmniej w porównaniu do Latynosów, południowych Europejczyków czy Słowian. Pani zdołała ich poznać i opisać.

Nie miałam z tym żadnego problemu. Trafiałam na ludzi, którzy mieli chęć opowiadać. Na kolejnych wyjazdach poznawałam Japończyków, z niektórymi się zaprzyjaźniałam. Okazje były różne: w hostelu, podczas kursu gotowania, poprzez couchsurfing. Poznawałam ludzi, którzy byli otwarci i ciekawi tego, co ja myślę o Japonii. Chcieli się tą Japonią dzielić, opowiadali mi o swoich podróżach i planach. Potem, kiedy już pracowałam nad książką o tsunami, pojawiły się tematy wrażliwe: śmierci, straty i żałoby. To sprawy wymagające delikatności. Rozmawiałam z japońskimi psychologami i terapeutami o ludziach przechodzących depresję: z czym się zmagają, jakie są ich problemy. Ale nawet będąc na osiedlu domów tymczasowych i znając adresy takich ludzi nie szłam do nich i nie pukałam do ich drzwi ze słowami: „Hej, czy poopowiadasz mi o tym, co się tu wydarzyło?”. Z moimi bohaterami nawiązywałam kontakty poprzez organizacje pozarządowe, mówiłam, kim jestem i co robię. Pomagał mi w tym mój tłumacz, były całe łańcuszki ludzi przesyłających mnie dalej. Jeśli ktoś nie chciał mi o tsunami opowiadać, to nie opowiadał. Byli tacy, którzy chcieli ze mną rozmawiać, ale akurat nie o tym. Dlareporterki takie rozmowy też mają znaczenie. Pokazują, w jaki sposób ludzie radzą sobie ze stratą i w jakim momencie swojej historii są. Moje doświadczenie jest więc takie, że Japończycy są otwarci, a do tego bardzo delikatni. Nie chcą się nikomu narzucać z tym, co przeszli, ale nie mieli problemu, żeby opowiadać o sobie w sposób bardzo intymny i szczery. Potrafili mnie zaskoczyć. Raz przyjechałam do kobiety, o której wiedziałam, że straciła w tsunami dwóch synów. Chciałam się przedstawić, zapytać o zgodę na wywiad i ewentualnie umówić na następny dzień. Odwiedziłam ją w jej prowizorycznym sklepiku z owocami i warzywami, a ona wyciągnęła skrzynkę po jabłkach, posadziła mnie przy sobie i opowiadała przez trzy godziny. O śmierci swoich synów, o szukaniu ich ciał, pogrzebach i żałobie. Podzieliła się naprawdę bolesnymi i trudnymi doświadczeniami. Mam poczucie, że pojawiłam się tam po prostu w odpowiednim momencie, kiedy ludzie już byli gotowi mówić.

A „warsztaty umierania” z tytułu książki? Umieranie to rzecz strasznie intymna. U nas dyskutuje się o nim z psychologiem pod tajemnicą lekarską albo z księdzem pod tajemnicą spowiedzi. Samo zestawienie słów „warsztaty” i „umieranie” może się wydać szokujące. A Pani to nie tylko opisała, ale nawet prowadziła w Polsce. Ludzie po lekturze książki chcieli sami spróbować?

Tak. Brałam udział w takich warsztatach w Japonii, a o ich poprowadzenie w Polsce poprosili mnie najpierw przyjaciele. Myślałam, że się na tym skończy, ale gdy ukazała się książka, po spotkaniach autorskich podchodzili do mnie ludzie i pytali, gdzie można coś takiego przejść. Pojawiali się nauczyciele, którzy robili takie warsztaty w klasach licealnych i mówili, że było to bardzo ważne doświadczenie dla ich uczniów. Pisali psychologowie z pytaniem, czy mogliby wykorzystać tę metodę w swojej pracy. Dostawałam coraz więcej informacji, że ludzie tego potrzebują. Kiedy pracowałam w Indiach nad reportażem o Auroville, ludzie przybyli tam z całego świata dzielili się tym, co wiedzą i umieją. Ktoś był mistrzem taekwondo i robił zajęcia z samoobrony, ktoś inny uczył origami, a ja kilka razy robiłam te warsztaty. Skoro ludzie sygnalizowali, że im to dużo daje, zaczęłam to robić bardziej regularnie. Najpierw na festiwalach literackich, na zaproszenie, np. w Mediatece we Wrocławiu, a potem w Opolu i w Warszawie. Gdy zaczęła się pandemia, zaczęłam je prowadzić przez internet. One bardzo dobrze się sprawdzają w formule online: jest się u siebie, w swoim domu, można wyłączyć kamerę i przejść przez te warsztaty w poczuciu intymności.

Na czym to, w największym skrócie, polega?

Warsztaty umierania przeszłam w Japonii, gdzie były prowadzone przez mnichów buddyjskich. Oni zaadaptowali je z USA, gdzie stosowano je w hospicjach. Pierwotnie miały uświadomić opiekunom, przez co przechodzą osoby umierające. Chodziło o to, by zrozumieć, jakie emocje mogą się pojawiać w ostatnich tygodniach życia i zwiększyć empatię. Mnisi trochę to zmodyfikowali, aby poprzez słuchanie historii o odchodzeniu i wczuwanie się w tę historię, postawienie się na miejscu osoby przechodzącej kolejne wizyty u lekarzy i niepomyślne diagnozy, zastanowić się nad własnym życiem i zobaczyć, czego strata jest dla nas bolesna. Warsztaty umierania tak naprawdę służą refleksji nad życiem. Pozwalają spojrzeć na siebie, określić miejsce, w którym w danym momencie jesteśmy, i stwierdzić, czy jest to miejsce, w którym chcemy być.

Czyli nie żadne „dołowanie się”, tylko coś, co pomaga lepiej żyć życiem, które mamy i nie wiemy, ile jeszcze go mamy?

Dokładnie tak.

Rozmawiał Adam Białczak
Zdjęcia: Katarzyna Boni

zdjęcie tytułowe: Gardens by the Bay w Singapurze

fot.1. Tajlandia
fot.2. Widok z domu na Bali

Artykuł pochodzi z 32. numeru Krainy Bugu

Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep