Współtwórca kabaretu Bohdana Smolenia, aktor teatru lalek, reżyser, producent, scenarzysta… Człowiek wielkiej estrady i kameralnej sali. Krzysztof Deszczyński. „Deszczyński? Deszczyński, syn starego Deszczyńskiego, no!” – jak zwykł mawiać Smoleń w kultowym programie kabaretowym 6 dni z życia kolonisty. Program po latach powraca właśnie w wersji komiksowej, a wcześniej ukazały się dwie inne książki Krzysztofa Deszczyńskiego: Kolory Deszcza. Kuglarze”, o tym, co przez lata było barwnym tworzywem zawodowego życia, i Kolory Deszcza. Birma, o tym, że warto wyruszyć w świat…
Polska scena kabaretowa, teatralna, estrada…, a my o podróżowaniu. Nie przeszkadza to Panu?
Nie, absolutnie nie! Ja już tęsknię za podróżowaniem, bo miałem dwa lata przerwy. Już mi się marzy. Bardzo!
Jest plan?
Na razie sobie układam w głowie i obserwuję znajomych, którzy już gdzieś powyjeżdżali. Mam nadzieję, że za ich radą podejmę jakąś ciekawą decyzję, bo już mnie tak kręci, że nie mogę…
Nawiązując do tytułów Pana książek… podróże to ten kolor Deszcza, bez którego nie byłoby pełnego obrazu?
Tak. Bo to jest po prostu coś fantastycznego, żeby móc sobie sprawiać przyjemność i podróżować na zasadach człowieka wolnego, który jedzie gdziekolwiek i nie ma wymyślonego morderczego planu, że musi w dziesięć dni zobaczyć całe Chiny. To jest bardzo ważny kolor w tej gamie różnych kolorów, które mi się przytrafiły w życiu. Kiedy pracowałem w poznańskim Teatrze Lalki i Aktora „Marcinek”, mając 20 lat pierwszy raz wyjechałem z Polski. Nie do krajów demokracji ludowych, ale do kapitalistycznych. Z roku na rok ten zakres podróży zwiększał się. Teatr dostawał świetne propozycje, grałem w różnych językach, nie znając bardzo dobrze żadnego, i stwierdziłem, że trzeba sobie w życiu te podróże postawić na pierwszym miejscu, bo one bardzo dużo uczą. Niby się mówi, że „podróże kształcą”, ale nie każdy traktuje to powiedzenie poważnie i do serca je sobie wkłada.
Pan poważnie potraktował?
Bardzo. I cały czas poważnie traktuję! Wiem, jak niezwykle świat jest ciekawy i wart poznania.
Pierwsza podróż z szarej rzeczywistości PRL-u. Chyba, paradoksalnie, było to bardzo dobre tło dla kolorów świata?
Ma Pani rację. My byliśmy sobie za tą żelazną kurtyną, a poza nią był przecież świat zdemoralizowany, pełen katastrof, ludzi chorych, niepełnosprawnych, wszystko… hmm… takie nie najlepsze. A w naszym kraju przecież pięknie, ludzie fantastyczni, niepełnosprawnego na ulicy się nie zobaczyło, mieliśmy inne sklepy, w których było cokolwiek, a nie powyżej cokolwiek. Tajemnica kryjąca się za kurtyną była ogromna! A jak się ma jeszcze wyobraźnię, to chęć przeżycia tego czegoś, co było takie złe, była bardzo duża! To tak jak z paleniem papierosów u młodych ludzi. Wiedzą, że niedobre, i tym bardziej chcą spróbować. No i człowiek wtedy bardzo chciał spróbować. Owoc był zakazany, a chęć grzechu wielka.
Smakowało?
Bardzo. Mój pierwszy wyjazd to była Jugosławia. Ani taki dobry socjalizm, ani kapitalizm, całe dwa tygodnie festiwalu. Potem pojechałem do Włoch. Na miesiąc. I to już był czysty kapitalizm. Absolutnie zdegenerowany świat, zgniły Zachód. Grudzień, czas przedświąteczny. Graliśmy po włosku musical Hefajstos Anny Świrszczyńskiej. Było to coś fantastycznego i długo nie mogłem dojść do siebie po tym wyjeździe. Zobaczyłem tam osobiście chór Piccolo Coro dell’Antoniano. Ja jestem z Poznania, tu chórów zawsze było dużo. W naszych chórach dzieci przepięknie ubrane, wyprasowane, na baczność, uśmiech tak – ale niekoniecznie rozbawiony. A te włoskie dzieci? Ubrane trochę jak biedaki jakieś, wszystko takie… niepozapinane. Śmieją się, śpiewają, ruszają. Fenomenalne! Cały czas podglądałem, ładowałem akumulatory, no i włączałem to, co widziałem, a czego u nas nie było, do swoich późniejszych działań artystycznych.

Żelazna kurtyna rozsunęła się, podróżowanie nabrało rozpędu. Pojawiła się Azja – kierunek, który Pana mocno pociągnął. No i Birma. Jeździł Pan tam przez cztery kolejne lata. To był na początku wybór czy podróżniczy przypadek?
Absolutny wybór. Kiedy w 1948 roku Birma wyzwoliła się po II wojnie światowej spod panowania Anglików, to było państwo na poziomie dziesięciu najbogatszych krajów azjatyckich. Kiedy pojechałem tam pierwszy raz, w 2010, Birma była już w dziesiątce najbiedniejszych państw świata. Chciałem się dowiedzieć, co jest przyczyną tego, że można spaść tak nisko. No i się dowiedziałem… Wszelkie związki z wojskiem i z Moskwą są w stanie doprowadzić do rozkładu każde państwo.
Wracał Pan potem przez trzy kolejne lata. To były dwa lata przed rewolucją i dwa lata, kiedy Birma wchodziła w czas przemian demokratycznych. Mógł Pan bezpośrednio obserwować dynamikę tych zmian.
No tak. Kiedy byłem pierwszy raz, to Aung San Suu Kyi, córka generała Aung Sana, który podpisał umowę o niepodległości z Anglikami, była w areszcie domowym. W 2012 roku wszystko zaczęło się zmieniać. Panowie wojskowi zdjęli te swoje wojskowe ubrania i przebrali się w longyi…
Tradycyjny strój birmański?
Tak. To są takie bawełniane kominy, rodzaj spódnicy. Birmańczycy mają metodę specjalnego ich wiązania, żeby nie opadały, a w supełku jeszcze każdy mężczyzna ma jakieś swoje tajemnice – jeśli pali papierosy, to chowa tam papierosy, chociaż… Birmańczycy akurat niewiele palą, ponieważ papierosy są drogie. Oni przede wszystkim żują betel. No więc widziałem, jak się ta demokracja rodzi, jak w 2013 roku zawitał do Birmy prezydent Obama, który otwierał pierwszą rozlewnię Coca-Coli. To się wszystko pięknie rozwijało i nagle… padło.

Zanim padło zupełnie, postanowił Pan odwiedzić Birmę po raz piąty.
Pojechałem w 2020 roku, żeby znowu to wszystko zobaczyć. Pani Aung San Suu Kyi, która od 2016 roku pełniła w zasadzie funkcję szefowej rządu, chociaż formalnie było to bardziej skomplikowane, a wcześniej otrzymała m.in Pokojową Nagrodę Nobla, nie zdołała się jednak do końca uwolnić spod wojskowej kurateli. Wojskowi wymyślili, że trzeba mieć jakiegoś odwiecznego wroga i tym wrogiem stało się plemię Rohingyów.
Pod względem etnicznym Birma to wiele różnych światów…
W Birmie jest blisko 140 plemion. Plemię Rohingyów to ludzie, którzy przybyli z Bangladeszu, z południowych Indii, muzułmanie. Tych ludzi wypierano z Birmy. Kiedy zaczęli uciekać do Bangladeszu przez rzekę Naf, wojsko paliło ich domy, a w zasadzie to takie chatki z bambusa. No i świat zaczął się interesować tym, że dochodzi tam do ludobójstwa. Wszędzie, gdzie się pojawiała Aung San Suu Kyi, laureatka Pokojowej Nagrody Nobla, ludzie się od niej odwracali. Odebrano jej wcześniej przyznaną nagrodę Amnesty International. Na spotkaniach azjatyckich nikt nie chciał przy niej siedzieć. Muzułmańskie kraje w Azji, na przykład Malezja, trochę pomagały tym uciekinierom, ale jednak mało skutecznie. Poleciałem nawet do Bangladeszu, żeby zobaczyć te obozy, w których koczowało około miliona ludzi…
Ten piąty raz w Birmie będzie ostatni? Zamyka Pan birmański rozdział?
Tak… Chciałem się z tym miejscem pożegnać. Wiedziałem, że już tam więcej nie pojadę. Moja miłość i zafascynowanie Aung San Suu Kyi prysły jak bańka mydlana. Nie rozumiałem do końca tego, co się tam działo. Potem okazało się, że ona była w jakimś politycznym potrzasku. Poza tym religia buddyjska zaczęła się nieprawdopodobnie panoszyć w Birmie. Przeciwnik muzułmański w postaci ludu Rohingya stał się tarczą, w którą trzeba było walić bez umiaru…
Jednak Pana powrót miał również związek z wydaną w 2015 roku książką Kolory Deszcza. Birma, w której znalazły się felietony z czterech wcześniejszych podróży i kilkaset zdjęć zrobionych podczas wędrówek po całym kraju. Wrócił pan do Birmy po dziesięciu latach trochę po własnych śladach…
Pojechałem, żeby się pożegnać z Birmą, a jednocześnie odwiedzić niektóre miejsca, które są na zdjęciach w książce. Liczyłem też, że odnajdę ludzi, których fotografowałem. I udało się. Kiedy byłem po raz pierwszy w jednej z miejscowości nad Zatoką Bengalską, moją uwagę zwróciły unoszące się ogromne ilości pary wodnej. Wsiadłem na rower i pojechałem w jej kierunku. Okazało się, że jest tam wielka cegielnia. Byłem zafascynowany procesem ręcznego wytwarzania cegieł. W 2020 roku wróciłem tam z nadzieją, że odszukam tych samych ludzi, którym dziesięć lat wcześniej zrobiłem zdjęcia. No i faktycznie byli, chociaż w trochę innym miejscu, bo w tamtym skończyła się dobra glina na cegłę. To było niezwykle przejmujące spotkanie. Niespełna dwuletni dzieciak, który w 2012 roku buszował w kurzu ceglanym, był teraz kilkunastoletnim chłopakiem. Ci ludzie wtedy nie mieli w ogóle możliwości robienia sobie zdjęć, i moje fotografie były jedynymi, jakie mają z tamtego okresu. Oglądając książkę, poznawali też swój kraj, swoją Birmę, bo nigdy nigdzie nie byli…

Jakim kolorem Deszcza najlepiej opisać Birmę?
Złotem. Największa birmańska pagoda liczy 2,5 tys. lat. Dla Birmańczyków to miejsce w rodzaju naszej Częstochowy. Jej wielka kopuła jest cała obłożona złotem. Oni mają tam takie jakby skrawki złota, które są ukryte między dwoma papierkami i te skrawki przylepia się do swojego boga, do swojej świątyni. Przez dziesiątki lat tworzy się nieprawdopodobna grubość tego złota. Trzeba pamiętać jednocześnie, że Birma to jest skarbnica jadeitu, diamentów i rubinów. Wszystko to, plus tony złota w każdej świątyni, tworzy ogromną wartość, także finansową. Kolor żółty, kolor złoty to jest kolor dominujący dla Birmy. Birma nazwana została też kiedyś złotym trójkątem, ponieważ ma i ropę naftową, i gaz ziemny, i wspaniałe, endemiczne drzewo tekowe, o wyjątkowych właściwościach – bo nie reaguje na wodę, nie gnije. Większość birmańskich pałaców powstawało z wielkich, grubych pali tego drzewa, podobnie najsłynniejszy birmański most U Bein w Amarapurze na jeziorze Taungthaman. Ma ponad kilometr długości i został zbudowany bez użycia gwoździa – do dziś nikt tam gwoździ nie wbija.
Tak. Birma ma kolor złota.
Rozmawiała: Agnieszka Osmólska-Ilczuk
Zdjęcia: Krzysztof Deszczyński
Artykuł pochodzi z 34. numeru Krainy Bugu
Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep