Żył w nich, studiował, pracował, wędrował… Miejsca. Było ich już tak wiele! Polska, Europa, Ameryka Północna, Azja, Afryka. Rodzinny Chełm, Opole, obecnie Warszawa. O niektórych opowiedział niezwykłe historie. Tak powstały Transsyberyjska i Islandia oraz przywołujące doświadczenie dwóch wędrówek po Japonii i pięcioletnią pracę w japońskiej korporacji Dzienniki japońskie i Planeta K. Pisarz, dziennikarz, podróżnik – Piotr Milewski.
Bajkał, Islandia, o których Pan pisał, każde inne miejsce odległe, na które czekamy i nagle już jest. Ten pierwszy moment zetknięcia, wciągnięcia powietrza… Przeczuwam i trochę wiem, że jest niezwykły. No ale dziś o Japonii. Co było w tym pierwszym oddechu?
Na pewno kryła się w nim niesamowita radość. Wyszedłem z hali przylotów i wciągnąłem po raz pierwszy wilgotne, gorące powietrze tokijskiego lata. Muszę przyznać, była w tym też jakaś wielka nadzieja… Wymarzone miejsce, do którego dotarłem, chociaż nie spodziewałem się tego w tamtym momencie życia. Spełnienie snów… Wszystko działo się bardzo szybko, bez planu. Na pewno było w tym dużo emocji. No ale był też ciężar tokijskiego powietrza, który mnie zaskoczył. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że lato w tej części Japonii jest takim trudnym doświadczeniem.
Okazało się też, że tokijskie lato nie daje możliwości dostrzeżenia horyzontu…
Tak. Muszę przyznać, że to było dla mnie osobliwe doświadczenie. Pamiętam je dobrze do dziś. Poruszając się po Tokio, głównie piechotą, odczuwałem cały czas pewien brak, niepokój. Dopiero kiedy wjechałem na 45. piętro tokijskiego ratusza, gdzie przez szyby można obejrzeć panoramę miasta, zdałem sobie sprawę, że to właśnie o horyzont chodzi, o spojrzenie, które nie napotyka przeszkód. Widok horyzontu jest dla człowieka czymś naturalnym, oczywistym, tymczasem w centrum tego wielkiego miasta horyzontu nie widać. Ono wydaje się być jakimś olbrzymim stworem, który nas otacza i nie chce wypuścić. Zdałem sobie sprawę, że nie byłem na to gotowy. To był też ten moment, kiedy poczułem bardzo silną potrzebę, żeby z Tokio wyjechać, wyruszyć dalej…
„Dalekie podróże mają to do siebie, że przywozi się z nich zupełnie coś innego niż to, po co się pojechało”. Tym mottem postanowił Pan zaprosić czytelnika do lektury Dzienników japońskich.
To motto jest mi bardzo bliskie. Zaczerpnąłem je od Nicolasa Bouviera, szwajcarskiego pisarza i podróżnika, którego twórczość bardzo cenię i identyfikuję się z nią. Odbieram świat podobnie, jak go opisał Bouvier w swoich książkach, chociaż minęło już ponad dwadzieścia lat od jego śmierci, a same podróże to lata pięćdziesiąte, sześćdziesiąte i siedemdziesiąte ubiegłego wieku. Dzieli nas więc pewna cezura czasowa, ale jest też jakiś pierwiastek włóczęgostwa, który łączy. Opisany słowem, bardzo do mnie przemawia. Na pewno kiedy wyjeżdżałem do Japonii, kierowała mną pewna ciekawość, potrzeba doświadczenia czegoś nowego, chęć spotkania ludzi, poznania i lepszego zrozumienia tego kraju. Jednak podczas drugiego opisanego w książce wyjazdu, miałem dotrzeć na wyspę Hokkaido. Podwoził mnie pewien niezwykle miły kierowca ciężarówki, który złamał chyba wszystkie możliwe przepisy, co w Japonii w ogóle się nie zdarza, żebym tylko mógł zdążyć na prom. Kierowca ryzykował bardzo dużo. Mandaty, może nawet swoją karierę. Ostatecznie nie udało się. Stanąłem na nabrzeżu w portowym mieście Aomori, na północy Honsiu, głównej japońskiej wyspy, i widząc odpływający prom, nagle zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę w całej tej podróży chodziło o coś zupełnie innego… O to, żeby poznać, doświadczyć siebie. Zrozumieć, że na bardzo wiele rzeczy w życiu nie mamy wpływu. Dopiero ta świadomość pozwala otworzyć się i bardziej zrozumieć ten świat. Bardziej intensywnie go doświadczać.
Myślę, że informacje, które Pan przekazuje w swoich książkach, dotyczące kultury, historii, walorów turystycznych, grają w nich drugoplanową rolę. Na plan pierwszy wysuwa się właśnie doświadczanie, emocje. Powiedziałabym nawet… pewna podskórna poetyka.
Dziękuję za zwrócenie na to uwagi. To jest dla mnie coś niezwykle ważnego. Nie chciałbym być odbierany jako osoba, która tylko opisuje swoje podróże. W moim przypadku podróżowanie jest właśnie formą doświadczania. Bardziej chcę się podzielić tym, co ta podróż czyni ze mną, co się wokół dzieje i jak to na mnie wpływa, a potem jak rezonuje w innych. Może też dlatego te książki powstają dopiero po kilku latach? Potrzebuję czasu, żeby wszystko przetworzyć, przetrawić… Pisanie jest dla mnie jak ponowne wybieranie się w podróż. Ja ją ponownie odczuwam, a mając większy dystans, łatwiej mi pewne rzeczy zrozumieć, zinterpretować.
No ale z drugiej strony czas jest jednak trochę czarodziejem. Wiele spraw zaciera, zniekształca. Czy prowadzi Pan dziennik podczas podróży?
Staram się, chociaż nie podchodzę do tego zbyt ortodoksyjnie. No, ale mam świadomość, że pamięć jest ulotna, a ta jedna chwila, w której odczuwamy, która przynosi pewne skojarzenia, słowa, bywa najcenniejsza. Rzeczywiście, staram się wtedy to złapać, zanotować. Jakieś hasło, frazę… Przyznam, że zdarzało mi się też nagrywać siebie, kiedy tych wrażeń było bardzo dużo, a nie chciałem, żeby umknęły bezpowrotnie. Te najbardziej cenne bywają niestety najbardziej ulotne…
W Pana książkach jest zachęta, by zaufać temu, co się może w podróży zdarzyć.
Tak naprawdę jaki mamy wybór podróżując? Albo będziemy pozostawać ciągle w stanie podejrzliwości i lęku, zamykając siebie na to, co jest wokół, albo zaufamy i otworzymy się. Moje doświadczenia wskazują na to, że świat jest pełen dobrych ludzi i nie ma się czego bać. Przypadek, zbieg okoliczności, może oczywiście sprawić, że coś potoczy się nie tak, jak powinno, ale to się bardzo rzadko zdarza. Jeśli otworzymy się na to, co dzieje się wokół, to zazwyczaj wydarzają się dobre rzeczy. Nawet jeśli nie do końca są po naszej myśli, to też są jakimś doświadczeniem i możemy z nich czerpać.
A zaufanie do ludzi? Odniosłam wrażenie, czytając Dzienniki japońskie i Planetę K, że proces budowania relacji w Japonii jest, delikatnie rzecz ujmując, dosyć skomplikowany…
Szczególnie te relacje, które mają trwać, wymagają długiego czasu i trzeba się pogodzić z tym, że nie da się tego przyspieszyć.
Pisze Pan o pewnym braku jednoznaczności w tych relacjach, że japoński savoir-vivre jest dla przybysza bardzo wymagający. Zepsuć dobry nastrój, zburzyć harmonię, postawić kogoś w sytuacji bez wyjścia to niemal niedopuszczalne. Czy to jednak nie blokuje spontaniczności, szczerości? Pan się chyba z tym trochę mierzył?
Z perspektywy lat spędzonych w Japonii dużo trudniej mi się o tym rozmawia. Ja jednak przesiąkłem już tymi japońskimi zasadami. One są często niepisane i zdobywa się je drogą doświadczenia, a w przypadku Japończyków – wychowania. Dla Japończyków pewne zasady są naturalne. Tak postępują ich rodzice, nauczyciele… Budują relacje poprzez szukanie wspólnych punktów, prowadzą rozmowy tak, by nikogo nie urazić i nie podważyć kompetencji, nie zranić, nie postawić w niezręcznej sytuacji. Dla nas jest to jednak bardzo trudne, bo my jesteśmy nauczeni, że wyrażanie opinii jest naszym prawem i że właśnie to buduje relacje i pozwala lepiej się poznać. Tego w Japonii nie ma. Zdarzało mi się w kontaktach, zwłaszcza z osobami, które do dziś określam mianem przyjaciół i z którymi od ponad dwudziestu lat jestem w bliskiej zażyłości, że początki bywały naprawdę trudne. Muszę jednak powiedzieć, że Japończycy pozostawiają przybyszom duży margines na błędy i ten margines dobrze działa, pod warunkiem że przybysz wykazuje chęć zrozumienia, na czym polega wzajemna relacja i jak należy ją podtrzymywać.
Dziewięć lat spędzonych w Japonii, pięć lat pracy w japońskiej korporacji – zastanawiam się, czy po powrocie do Polski nie odczuwał Pan problemu w drugą stronę.
Rzeczywiście, było wiele zabawnych sytuacji. Chociaż… kiedy się wydarzały, nie do końca były zabawne. Po powrocie do Polski, mówiąc w swoim ojczystym języku, tak naprawdę myślałem po japońsku. Dotyczyło to nawet sytuacji codziennych. Wchodziłem do sklepu z zamiarem zakupu jakiegoś ubrania i nie wyrażałem tego w sposób jednoznaczny. Dla polskich sprzedawców moje komunikaty były zupełnie niezrozumiałe, dla sprzedawcy japońskiego byłyby oczywiste. Wyglądałem jak miejscowy, mówiłem bez obcego akcentu, ale nie wiadomo było, o co mi chodzi. Język japoński pozwala po prostu na komunikację, która nie jest bezpośrednia, daje margines dla rozmówcy, żeby w razie nieporozumienia móc się zawsze wycofać z twarzą. Unika się przekazu bezpośredniego, mówienia dosadnego, wprost.
Muszę jednak o to zapytać: jak można wejść do sklepu z zamiarem kupienia ubrania i zrobić to w sposób niejednoznaczny? (śmiech)
Wchodziłem do sklepu, widziałem kurtkę, którą byłem zainteresowany, i mówiłem do sprzedawcy: „Ale ładna kurtka”, a sprzedawca odpowiadał: „No, tak, ładna”. No i stałem, czekając, aż zareaguje i przejmie inicjatywę. Gdyby był Japończykiem, zdjąłby tę kurkę z wieszaka, zaproponował przymierzenie, coś o niej opowiedział. A my staliśmy naprzeciwko siebie i jeden na drugiego patrzył, nie wiedząc, o co chodzi. To trwało zaledwie kilka sekund, ale to było kilka sekund bardzo odczuwalnych! (śmiech) Reverse culture shock, którego doświadczają osoby wracające po długiej nieobecności do swojego kraju! W mojej opinii jest on trudniejszy niż to, czego doświadczamy wyjeżdżając. Wyjeżdżając, jesteśmy gotowi, że świat będzie inaczej wyglądał, że wiele rzeczy będzie niezrozumiałych, będą sytuacje śmieszne, irytujące… Jest to wpisane w nowe doświadczenie. Kiedy wracamy, wydaje nam się, że wracamy do siebie i wszystko będzie zrozumiałe. Tymczasem okazuje się nagle, że ten świat, do którego wracamy, nie jest już taki sam. On się zmienił, my także się zmieniliśmy…
Filozofia powrotów to chyba w ogóle jest temat na odrębna rozmowę…
To na pewno…
Jest jakiś polski stereotyp dotyczący Japonii, który Pana śmieszy, drażni, wydaje się być szczególnie szkodliwy?
Muszę przyznać, że do końca nie wiem, jakie są te stereotypy. Mam chyba w życiu szczęście, że obracam się zwykle w gronie osób, które nie żyją stereotypami.
To piękne.
Albo starają się nad tym pracować. Natomiast może takim zabawnym przekonaniem jest to, że wszyscy Japończycy uwielbiają sushi, co nie do końca sprawdza się w praktyce. Tak jak nie wszyscy w Polsce lubią bigos.
Albo flaki.
Albo flaki! (śmiech). Myślę też, że chyba funkcjonuje stereotyp Japończyka jako osoby pozbawionej emocji, a to jest dalekie od prawdy! Jest to dla mnie jakoś osobiście bolesne, bo miałem okazję wielu z nich poznać blisko. To są ludzie, którzy te emocje wyrażają po prostu w inny sposób, być może w naszym odczuciu mało bezpośredni. W Japonii rzadziej podnosi się głos, mniej gestykuluje, więcej wyraża się poprzez sugestie, użycie określonych form gramatycznych. Kiedy poznamy ich język, kod zachowania, to nagle zaczynamy razem z nimi te emocje odczuwać.
Jest taki fragment na samym początku Dzienników japońskich, w którym możemy przeczytać o odliczaniu lat nieszczęściami i kataklizmami. Z jednej strony tragiczna historia, z drugiej zagrożenia naturalne – czy to rzeczywiście aż tak odbija się na postawach społecznych i na codziennym zachowaniu?
Można nawet zaryzykować takie stwierdzenie, że życie w Japonii to jest życie na beczce prochu. Prawdopodobieństwo, że doświadczymy trzęsienia ziemi, tsunami, tajfunu czy erupcji wulkanu jest bardzo duże i właściwie nie ma Japończyka, który przynajmniej jednego z tych kataklizmów nie przeżył. To trwa przez pokolenia – świadomość, że w każdym momencie życia może wydarzyć się coś, co przekracza nasze wyobrażenie, czego nie jesteśmy w stanie przewidzieć i czego nie będziemy mogli zatrzymać. Myślę, że Japończycy, żeby nie oszaleć i normalnie funkcjonować, nauczyli się właśnie dobrze kontrolować swoje emocje i nie narzucać ich innym. Nauczyli się życia w dużej dyscyplinie, podporządkowania grupie, współdziałania, doceniania zespołowości, bo to ona często pozwala przetrwać.
Jednostka w zderzeniu z potężną siłą przyrody jest pozbawiona szans?
Ale grupa ma już jakieś szanse na przetrwanie. Jeden z przyjaciół opowiadał mi, że w Japonii kiedyś była taka zasada, że jeżeli komuś w wiosce zawalił się dom w wyniku trzęsienia ziemi, to następnego dnia cała wioska stawiała się po to, żeby ten dom odbudować. Przyszła mi też do głowy myśl, jak to jest z pierwszym trzęsieniem ziemi… Mamy w sobie taki atawizm. Naszym środowiskiem naturalnym jest ziemia, stały ląd i na nim czujemy się bezpiecznie. W momencie, w którym ziemia się zatrzęsie, ten atawizm pryska. Przez moment jesteśmy w stanie, który bardzo trudno określić… Jakby pozbawiono nas cząstki oczywistego poczucia bezpieczeństwa. Tracimy pewność siebie, czujemy pustkę, która potem przechodzi w strach, panikę. To doświadczenie utraty w nas pozostaje… I, co ciekawe, po takiej pierwszej, drugiej sytuacji zaczyna nam brakować tego stanu, zaczynamy nawet za nim tęsknić.
Brzmi przerażająco…
I jest trudne do opisania. Trzeba tego doświadczyć. Zwłaszcza że każdy będzie to odczuwał inaczej. Z tym muszą się mierzyć Japończycy na co dzień. Z drugiej strony, jak wszyscy ludzie na świecie, chcą normalnie funkcjonować, więc musieli sobie stworzyć własny system łączący niepewność, lęk z tą normalną codziennością i planowaniem przyszłości.
Niedługo ukaże się Pana kolejna książka, nieco inna od dotychczasowych.
Rzeczywiście, będzie to coś innego. We współpracy z wydawnictwem Paśny Buriat będę miał wielką przyjemność opublikować poemat podróżny, poświęcony mojej wędrówce, fizycznej i duchowej, po Izraelu.
Czyli podskórna poetyka z dotychczasowych Pana książek teraz zostanie wyrażona bardziej wprost.
Mam nadzieję, że tak i że czytelnicy zechcą mi towarzyszyć w tej podróży ujętej w nieco innej formie. Liczę, że ta poezja, która jest jednak mocno reportażowa, będzie osobom sięgającym po moje książki również odpowiadać.
Zatrzymajmy się jeszcze na chwilę w krainie Bugu, no i trochę Wieprza. Stąd Pan pochodzi.
Bardzo często to podkreślam i jest to dla mnie powód do wielkiej radości! Wyruszyłem w swoją życiową podróż ze wschodu Polski, z Lubelszczyzny, a potem pojechałem na ten Wschód daleki. Cały czas zresztą wracam na ten wschód. On jest gdzieś we mnie. Jest mi też teraz trudno ze względu na to, co za wschodnią granicą się dzieje. To jest tragiczne doświadczenie dla osób, które tam żyją, ale też swego rodzaju zamknięcie dla nas, które blokuje możliwość wyruszenia w podróż i doświadczania. Tego mi bardzo brakuje.
Gdzie dziś jest Pana dom?
Myślę, że mój dom jest tam, gdzie jestem ja i moja rodzina. On już nie ma jakiegoś geograficznego, konkretnego punktu. Od kilku lat jest to Warszawa, ale za kilka lat może być zupełnie inne miejsce. Moim domem jest też na pewno wspomniany wschód Polski, bo wiem, że jeśli tam pojadę, zawsze będę u siebie. No i Japonia. Japonia i Polska są dla mnie bardzo ważne. Już nie jestem w stanie wskazać tylko na jedno miejsce, a ze względu na ograniczenia fizyczne zawsze muszę wybierać. Sposobem na to rozdarcie jest też moja przygoda z Islandią, która okazała się takim… trzecim domem, odskocznią, która pozwala trochę wydobyć się z tego wewnętrznego konfliktu: Japonia czy Polska, Polska czy Japonia?
Islandia… Obok wspomnianej już filozofii powrotów, dobry temat na kolejną rozmowę. Tymczasem dziękuję za Japonię!
Tekst: Agnieszka Osmólska-Ilczuk
Zdjęcia: Piotr Milewski
Artykuł z 35. numeru Krainy Bugu.
Wszystkie numery Krainy Bugu w wersji papierowej są dostępne w naszym sklepie: https://krainabugu.pl/sklep/