Kiedy William Cowper odwiedził Happisburgh, zjadł lunch w Hill House. Osiemnastowieczny poeta i tłumacz Homera miał z entuzjazmem pochłaniać fasolę, bekon i placek z jabłkami, choć, jak zanotował w pamiętniku towarzyszący mu kuzyn, jedzenie było zdecydowanie nieświeże.

Prawie dwa i pół stulecia później z tej samej kuchni na nasz stół trafiła wegetariańska lazania pierwszorzędnej jakości, a właścicielka z dumą podkreśliła, że gotuje z lokalnych produktów. Niektóre z nich rosną być może w pobliskich ogrodach. Podziwialiśmy je w ubiegłych latach. Niestety nie wszystkie wciąż zdobią okolicę, choć w zasadzie ich współrzędne geograficzne nie zmieniły się. Dno morskie, na które trafiły, nie jest jednak przyjazne roślinom lądowym.

Happisburgh, niewielka wioska na wybrzeżu wschodniego Norfolku, ma w herbie łódź ratunkową. Umieszczono ją u podstawy płaskorzeźby, która stała w centrum wsi. Wciąż wprawdzie stoi, tyle że od strony morza ziemi ubyło tak znacznie, że bezpieczniej będzie powiedzieć, że herb można zobaczyć na skraju miejscowości. Łódź, podobnie jak ogrody, z których brała produkty kucharka gotująca dla poety Williama Cowpera i ta, która nakarmiła nas, także znajdzie się pod wodą. Po latach, kiedy tu przyjedziemy, zdjęcia, które B. robi łodzi i hortensji, będą dla nas jedynym dowodem ich istnienia. Ja fotografuję Hill House. Tym samym wejściem, co osiemnastowieczny poeta, wychodzą właśnie turyści – fotografia zachowa pamięć także o nich. Z powodu erozji wybrzeża osunie się w przepaść i Hill House, i średniowieczny kościół, który koniecznie chciała zobaczyć królowa Elżbieta II, chociaż w planie jej wycieczki do Happis­burgha była tylko latarnia morska.

Happisburgh traci ziemię na rzecz morza od wieków. Czasem ogromne obszary znikają z dnia na dzień, innym razem klif nie zmienia się przez kilka lat. Erozja za nic ma ludzkie przewidywania. Gdyby trzymać się prognoz sprzed wieku, kościół i przylegający do niego cmentarz z powodu erozji wybrzeża od co najmniej pięciu dekad byłyby pod wodą. Tymczasem wciąż jeszcze od pójścia na dno dzieli je pole kartofli.

W herbie wioski jest też pole z pszenicą. Norfolk to żyzne ziemie – nic dziwnego, że plony z nich dominowały w tutejszej kuchni. Nie zachowały się niestety informacje, co podał na przyjęciu wielebny Thomas Lloyd, którego także odnajdujemy w herbie Happis­burgha. W 1793 r. ochrzcił jednego dnia sto siedemdziesiąt osób, a później zaprosił wszystkich do stołu. Uznał bowiem, że powodem małej liczby chrztów dzieci jest to, że rodziców nie stać na zorganizowanie przyjęcia po kościelnej uroczystości. Czytamy z B. tę informację na internetowej stronie wioski i próbujemy sobie wyobrazić, które miejsce proboszcz wybrał na tę uroczystość. Mamy też nadzieję, że potrawy przygotowała kucharka mieszkająca na plebanii, a nie kucharz ze stojącego zaraz za płotem Hill House, ten, który gotował dla Williama Cowpera.

Jakim cudem William Cowper, jeden z najpopularniejszych poetów swoich czasów, dał się nabrać na wątpliwą świeżość lunchu w Hill House? Przecież doskonale znał się na warzywach. To w ogrodnictwie odnosiłem największe sukcesy – czytamy wyznanie Cowpera w Museum ­Gardens w niedalekim Onley. Muzeum powstało w miejscu, w którym przez długi czas mieszkał, pisał i uprawiał ogród. Zbudował nawet szklarnię, żeby jego ulubione mirty mogły przetrwać zimy. Zacząłem od sałaty i przeszedłem na kalafiory, ogórki i melony – takie informacje znajdujemy obok jego wierszy, z których zresztą większość ­powstała właśnie w ogrodzie w Onley.

Ma szczęście ten starannie opisany i pielęgnowany do dziś ogród Williama Cowpera. O ogrodzie w Happis­burghu, w którym rośnie sfotografowana przez B. hortensja, nie wiemy niczego, oprócz tego, że wkrótce osunie się do morza. Jakiś czas temu wysiedlono właścicieli, dom rozebrano, tylko hortensja wciąż jest dowodem ludzkiej tu obecności.

Wioski jest coraz mniej. Paradoksalnie wydaje się nam, że z każdą wizytą, każdym ubywającym domem, płotem i ogrodem, zaczynamy dostrzegać coraz więcej. Pamiętam nasz pierwszy przyjazd do Happisburghu. Nie znaliśmy jeszcze losów tego miejsca i podczas spaceru nagle skończył się nam chodnik. Tak, stała tam tablica informacyjna, ale umysł jest z natury konserwatywny i lęka się nowości. Upraszcza to, co wydaje się skomplikowane. A skoro chodniki są po to, żeby po nich chodzić i dochodzić do celu, to dlaczego miałyby kończyć się gwałtownie? Przecież kolejny krok to krok w przepaść. Zaglądam w nią czasem, mimo stanowczych sprzeciwów B. Wiem, że należy zachowywać się tu rozsądniej niż gdziekolwiek indziej, a barierą przed urwiskiem jest wyłącznie nasza roztropność. Postawienie ogrodzenia nie miałoby sensu, przecież za chwilę ono także zniknie pod wodą razem z ziemią, na której stoi. Zaglądam, bo z jakichś powodów fascynuje mnie widok wystających z ziemi nad urwiskiem fragmentów płotów, rur kanalizacyjnych, kabli, resztek ścian. Wszystkiego, co miało ułatwiać życie, ale i zagradzać dostęp wysyłając sygnały: to moje, możesz wejść, jeśli ci pozwolę. Morze nie pyta o pozwolenie. Jego w końcu też nikt nie pytał o zdanie, kiedy – nie tylko tu – człowiek zagospodarowywał je sobie według własnych reguł.

Kwiaty hortensji, której potężny krzew rośnie na skraju przepaści, przywieźliśmy do domu. Włożyłam je do dzbanka. Popołudniowe słońce oświetliło je tak, że bukiet pojawił się też na ścianie. I teraz już nie wiem, czy te prawdziwe stoją na stole, rzucają cień, czy właśnie się we mnie zakorzeniają.

Tekst: Grażyna Lutosławska

Artykuł pochodzi z 37. numeru Krainy Bugu

Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep