Dorota Filipiak do Rumunii podróżuje od kilkunastu lat. Jak sama przyznaje, właściwie z Rumunii nie wyjeżdża, bo nawet kiedy w niej nie jest, to o niej myśli, rozmawia, pisze… Tak powstał internetowy profil na fb „Mamałyga z bryndzą” i książka. Rumunia. Pęknięte lustro Europy to fascynująca, osobista podróż śladami historycznych kontekstów, kulturowej różnorodności i niezwykłej przyrody, podróż, która przebiega bocznymi, nieoczywistymi drogami, świadomie omijając narosłe przez lata stereotypy dotyczące tego kraju.

Sporo myślałam po przeczytaniu Pani książki nad kluczem do naszej rozmowy i, szczerze mówiąc, siedzę teraz przed Panią trzymając cały pęk tych kluczy i zastanawiając się, który wybrać. (śmiech) Czy ten wielki, historycznych kontekstów, czy ten zardzewiały, złych stereotypów, czy ten piękny klucz przyrody, legendy Łuku Karpat i Delty Dunaju, a może tajemniczy klucz hrabiego Drakuli? A właśnie, co z tymi wampirami? Są? Jakieś tropy?

Z tymi wampirami to jest ciekawa sprawa. Nie ukrywam, że ja w ogóle interesuję się mitami wampirycznymi i figurą wampira w kulturze. Jeżdżąc po Rumuni, na wampiry natkniemy się wszędzie. Pojawia się jednak pytanie, czy wynika to bezpośrednio z kultury i tradycji rumuńskiej czy w tym momencie jest to już tylko produkt dla turystów. Na pewno tematu wampirów nie da się ominąć rozmawiając o Rumunii, zdecydowanie jest to jeden z kluczy do rozmowy o tym kraju. Ciekawa jest też tutaj dwoistość tej wampirycznej figury. Rumuni przywołują ją często jako symbol czegoś dobrego, bo pierwowzorem postaci literackiej hrabiego Drakuli był Vlad Palownik, który przez Rumunów postrzegany jest jako bohater narodowy, natomiast oczywiście wampir kojarzy się także jako figura negatywna.

I tu na myśl od razu przychodzi „wampirza para” czasów niedawno minionych.

Tak. To prawda. Ten wampiryczny mit przywołuje się także w odniesieniu do wydarzeń z niedalekiej przeszłości i do postaci Nicolae i Eleny Ceaușescu. To jest skojarzenie, które wykorzystałam w książce i które jest obecne w rumuńskiej dyskusji o niedawnej przeszłości, bo rzeczywiście postać Ceaușescu jest postacią upiorną i wszystkie negatywne konotacje można do tej osoby podłączyć, więc wampir może się tutaj jak najbardziej pojawić i przydać.

Śladów po Ceaușescu w Rumunii nadal, mimo upływu lat, nie brakuje… Jest chyba we wszystkich krajach byłego bloku socjalistycznego pewna pokusa, żeby zrzucać winę za społeczne przywary i niedostatki na czas trwania za żelazną kurtyną, ale czy nie należałoby jednak pod podszewkę historii sięgać nieco głębiej?

Historia nie zaczęła się po zakończeniu II wojny światowej. Ani dla Rumunów, ani dla nas. Pewne zjawiska, cechy narodowe, o ile w ogóle można mówić o ogólnych cechach narodowych, to nie jest kwestia wyłącznie ostatnich kilkudziesięciu lat, ale często stuleci. Ten powojenny okres też nie był jednolity. Sytuacja się zmieniała. Raz było lepiej, raz gorzej. Najtrudniejszy okres w Rumunii to ostatnie lata władzy Ceaușescu, lata osiemdziesiąte. W ciągu niecałej dekady nie można przecież tak mocno zmienić społeczeństwa, żeby nie borykało się z tym dziedzictwem przez kolejnych trzydzieści lat. To jest zdecydowanie dłuższy proces i w przypadku Rumunów, i w przypadku Polaków. My też dyskutujemy na naszym podwórku: jacy jesteśmy, dlaczego tacy jesteśmy i skąd się to wzięło. ­Ostatnia popularność serialu 1670 o Polsce szlacheckiej nie bierze się znikąd. ­Nawiązania z wieku XVII wykorzystujemy z powodzeniem do opowiadania o Polsce współczesnej. Podobnie jest w Rumunii. To są długie procesy.

Pozostańmy przy kluczu kontekstów historycznych. Ten najważniejszy, węgierski… Rumunia i Węgry to wzajemne przenikanie. Mamy tysiąc lat wzajemnej przynależności, wspólnej historii, wobec zaledwie stu lat od traktatu w Trianon, który przyniósł rozdzielenie. No i dwie różne perspektywy…

To oczywiście wynika z tego, kto zyskał, a kto stracił… Dla Węgrów traktat w Trianon był ogromną tragedią. Utrata 2/3 terytorium nie mogła nie zaboleć. Rumuni natomiast zyskali ten ogromny obszar, a zyskali go razem z całym węgierskim dziedzictwem.

Wydarte serce Węgier znalazło się w Rumunii…

Tak. Rumuni muszą sobie teraz z tym węgierskim dziedzictwem jakoś radzić, włączyć je w swoją własną opowieść o przeszłości. Ma to także wpływ na bieżącą sytuację, bo przecież jest mniejszość węgierska. Aktywna, widoczna, mająca swoje potrzeby i oczekiwania. To się cały czas ściera… W Rumunii i w całym naszym regionie fascynujące jest to, że nie da się opowiadać o historii krajów tak do końca oddzielnie. Spójrzmy na historię Polski. Ona jest także historią Ukrainy, Białorusi Litwy… Mamy po prostu wspólną przeszłość, musimy ją zrozumieć i umieć opowiadać nieoddzielnie, bo inaczej ta opowieść o historii będzie w jakimś momencie nieprawdziwa.

W zależności od miejsca, w którym się znajdziemy, ta opowieść o przeszłości może się bardzo różnić…

I to jest fascynujące! Dlatego tak często wracam do Rumunii, żeby sobie dokładać kolejne elementy tej układanki o historii kraju, który jest taki niejednorodny, bo rzeczywiście inaczej będzie brzmiała historia opowiadana, na przykład, na północnym wschodzie, w dawnym Hospodarstwie Mołdawskim, a zupełnie co innego usłyszymy od banackich Szwabów, czyli Niemców rumuńskich. Dwie zupełnie odrębne opowieści składające się na historię jednego kraju. Naprawdę można się tym zajmować przez lata. I to mnie chyba rzeczywiście najbardziej pociąga w Rumunii. Oczywiście krajobrazy, widoki, świetna kuchnia – to jest wspaniałe, ale przede wszystkim to wielogłosowa opowieść o historii Rumunii jest dla mnie najbardziej interesująca!

W Rumunii jest wiele mniejszości narodowych, można usłyszeć wiele języków. Gdzieś podskórnie jest w nas poczucie, że obecność tych wielu korzeni narodowościowych to potencjalne zagrożenie, tygiel, zapalnik. Tak jest w wielu miejscach na świecie. Pani w życzeniach dla Rumunii na końcu książki pisze o zaletach takiej sytuacji, jej funkcji kulturotwórczej, nie jest to trochę podejście życzeniowe właśnie, utopijne nieco?

W Rumunii nie. Tam rzeczywiście to działa. Z poprzedniego spisu powszechnego wynikało, że zarejestrowanych mniejszości narodowych jest ponad dwadzieścia. Na terenie kraju, który jest nieco mniejszy od Polski. Ci wszyscy ludzie żyją obok siebie, oczywiście tworząc jakieś swoje enklawy. Węgrzy trzymają się w konkretnych miejscach, Polacy są do odnalezienia w bukowińskich wioskach, mniejszość starowierców w okolicach delty Dunaju, są Czesi, Słowacy, Niemcy… Tę obecność widać najwyraźniej w architekturze miast i wsi. Jak się pojedzie do Rumunii kilka razy, zaczyna się rozpoznawać poszczególne style architektoniczne, i już wiadomo, kto budował, kto tworzył miasto, zakładał wieś. Tam nigdy nie było ostrych konfliktów na tle narodowościowym. Można by było przywołać tu Polskę z okresu przed zaborami. My też szczyciliśmy się wtedy tym, że byliśmy państwem wielokulturowym. Różnie się historia między poszczególnymi narodami i mniejszościami układała, ale także mamy u podstaw swojej historii wielokulturowość, wieloreligijność, multietniczność. W Rumunii to przetrwało do tej pory i mimo rozmaitych awantur na tle politycznym, które często są inspirowane z zewnątrz (mam tu na myśli Węgrów), udaje się ta wielokulturowość i przynosi często bardzo interesujące efekty. Na przykład w literaturze. Świetne rzeczy piszą rumuńscy pisarze, których pierwszym językiem jest niemiecki albo węgierski. W ich książkach, szczególnie powieściach, ta wielokulturowość wspaniale wybrzmiewa.

Podobno nie była Pani w stolicy Rumunii?

A… to się właśnie zmieniło! (śmiech) Zmieniło się w tym roku. Wcześniej byłam tylko przejazdem. Nie zachwyciło mnie to miasto swoimi wielkimi blokowiskami, nie jestem też entuzjastką Pałacu Ludu. To jest potworna budowla, obciążona tragiczną pamięcią. Tak samo nie lubię Pałacu Kultury. To nie są dla mnie atrakcje turystyczne, i staram się na nie nie patrzeć, chociaż trudno, będąc w Bukareszcie, nie patrzeć na Pałac Ludu… Unikałam. Jeździłam bokami, naokoło. Ale mam wielu przyjaciół i znajomych, którzy mnie namawiali, żeby jednak dać szansę temu miastu, że bloki i Pałac Ludu to nie wszystko, że jest tam zdecydowanie więcej do zobaczenia i przeżycia. W końcu dałam się namówić. Wprawdzie nadal twierdzę, że stolice to są oddzielne opowieści, że Warszawa to nie jest Polska w pigułce, a Bukareszt, to nie Rumunia w pigułce. Jest jednak intrygujący.

No tak… Boczna droga zawsze niesie więcej odpowiedzi. Ale w Rumunii może ona też przynieść wiele kłopotów. I tu wyciągamy jeden z zardzewiałych kluczy rumuńskich stereotypów, czyli klucz „fatalne drogi”.

Ja mam skłonność do skręcania w boczne drogi. Wszędzie. Zawsze… Bardzo mnie pociąga takie jechanie w bok i rozmaite skróty. Czasami te skróty kończyły się fatalnie, bo to, co miało przyspieszyć podróż o kilkadziesiąt minut, wydłużało ją o trzy godziny. Ale Rumunia przez ostatnie lata zmieniła się, rozwinęła, zanotowała ogromny wzrost ekonomiczny. Widać to także po drogach. Jeździ się po Rumunii coraz wygodniej, także tymi bocznymi drogami. Jest taka bardzo popularna miejscowość Viscri, gdzie znajduje się jeden z kościołów warownych wpisanych na listę UNESCO. Kiedy jechaliśmy tam pierwszy raz, to dostałam bardzo wyraźną instrukcję od gospodyni pensjonatu, którędy jechać właśnie ze względu na drogi. Uprzedziła, że jeśli pojadę inną drogą, której ona nie poleca, to nie bierze odpowiedzialności za nasz samochód. Rzeczywiście. Sprawdziliśmy to. Droga była nieprzejezdna. A druga, którą mieliśmy jechać, była niewiele lepsza. Teraz obie drogi są gładkie jak stół i dojechanie do Viscri nie stanowi żadnego problemu. To jest obraz współczesnej, zmieniającej się Rumunii. Kiedy byłam w niej po raz pierwszy, w 2008 r., Rumunia była rok po przyjęciu do Unii Europejskiej. Zaczęły napływać fundusze, które wprawdzie po drodze często się gubiły, ale część z nich docierała jednak tam, gdzie miała dotrzeć i została bardzo dobrze wykorzystana. Kraj się bardzo zmienił, rozwinął, stereotyp o dziurawych, rumuńskich drogach można włożyć już do szufladki „przeszłość”.

A co z poczuciem bezpieczeństwa i niebezpieczeństwa? Wyjeżdżający do Rumunii często stają w obliczu pytania „ale nie boisz się?”. To zapewne wiąże się z kolejnym zardzewiałym stereotypem. Tym o Cyganach.

To jest stereotyp bardzo silnie zakorzeniony, i ja się także wielokrotnie spotykałam z pytaniem „ale nie boisz się?”. Albo słyszałam: „A ja byłem i ktoś mnie napadł”, albo okradł, albo próbował oszukać. Jeśli odczuwałam jakikolwiek lęk, to raczej wynikał on właśnie z głęboko ukrytego stereotypu, natomiast nie miał żadnego uzasadnienia w rzeczywistości. Domyślam się, że tak jak wszędzie mogą w Rumunii być miejsca niebezpieczne i możemy tam spotkać niebezpiecznych ludzi, natomiast mi się to nigdy nie przytrafiło. Rumuni są otwarci, serdeczni, gościnni, i mówię to nie tylko ja, ale wiele osób, które do Rumunii jeżdżą. Rumunia jest bezpiecznym krajem. Naprawdę.

To co w takim razie powiedzieć o Romach, o ich obecności w Rumunii. Zresztą… przecież mniejszość romska tak samo obecna jest na Węgrzech, w Słowacji. Rumunia nie jest tu jakimś wyjątkiem, a to do niej ten stereotyp złego Cygana się przykleił.

Przykleił się, bo rumuńscy Romowie pojawili się dość licznie swego czasu w Polsce, no i stąd przekonanie wielu Polaków, że Rumuni to Cyganie. Rzeczywiście oni są widoczni w Rumunii jako mniejszość, natomiast jest to grupa bardzo zróżnicowana – pod względem zamożności, stylu życia. Nigdy nie spotkało mnie ze strony Romów nic, co mogłabym potraktować jako zagrożenie. Czasem spotyka się dzieci, które próbują żebrać. Trzeba wtedy po prostu wyraźnie odmówić dawania pieniędzy, i na tym się kończy. Dziecko krzywdy nie zrobi. Jest też bardzo wielu Romów, którzy żyją zupełnie zwyczajnie, zarabiają pieniądze, są uczciwymi ludźmi. Każdego warto traktować indywidualnie, nie uogólniać.

A wszechobecne śmieci? To już nie jest stereotyp, to rzeczywistość.

Problem jest dotkliwy, ale ja tu się hamuję z ostrymi sądami, bo niestety Polska też nie jest czysta. Nie możemy spoglądać „z góry” na Rumunów i mówić, że ich kraj jest wyjątkowo zaśmiecony, kiedy w naszych lasach zalegają sterty śmieci. To jest w ogóle problem sporej części świata. Giniemy pod śmieciami. Rzeczywiście w Rumunii te śmieci widać, ale nie mam śmiałości, żeby powiedzieć, że Rumunia jest najbrudniejszym krajem Europy, bo przyjeżdżam potem do domu, idę do lasu i ręce mi opadają…

Kontekst przyrodniczy wyostrza chyba to zjawisko w Rumunii. Piękno przyrody, Delta Dunaju, Łuk Karpat, marzenie wielu turystów i zdobywców, no i na tym tle te śmieci…

No tak, rzeczywiście. Płynęłam we wrześniu Dunajem w takim wyjątkowo pięknym miejscu na granicy z Serbią, które nazywa się Żelazne Wrota. Kiedy poruszając się łódką zobaczyłam płynące środkiem nurtu plastikowe butelki, no to krew mnie zalała! Ale u nas też wymyślono Operację Czysta Rzeka nie bez powodu… Więc ja się hamuję!

Pozdrawiamy Operację Czysta Rzeka!

Złości mnie to tam, ale wracam do kraju i też mnie to złości. Mamy tutaj zdecydowanie wspólny punkt z Rumunami…

I wspólną robotę do zrobienia.

Tak! Musimy się bardzo szybko – i Rumunii, i Polacy, i jeszcze kilka innych krajów – zastanowić, co z tym zrobić i jak spowodować, żeby tych śmieci produkować mniej, bo to jest ogromne zagrożenie.

A gdyby tak Rumunię jednym słowem opisać… Nieoczywista?

Nie umiem opisać Rumunii jednym słowem, dlatego chyba napisałam książkę.

…i to jest piękna puenta naszej rozmowy! (śmiech) 

Dorotą Filipiak rozmawiała Agnieszka Osmólska-Ilczuk

Zdjęcia: Piotr Dempniak

fot. 1. Viscri – saska wieś na Wyżynie Siedmiogrodzkiej w Transylwanii

fot. 2. Bistrița – miasto w północno­-wschodnim Siedmiogrodzie

Artykuł pochodzi z 37. numeru Krainy Bugu

Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep