Podobno smugu już nie ma. Porósł drzewami i zamienił się w las. Dostaję tę wiadomość kilka dni po publikacji tekstu, w którym mam kilka lat i spieszę się na nadbużański smug.
Przez chwilę siłuję się z pamięcią. Próbuję zamienić widok z dzieciństwa na ten dzisiejszy. Ale pamięć nie poddaje się. „Jak to nie ma? A gdzie rozłożysz koc w kratę?”. „Tylko nie tu!” – woła mama. Z daleka dostrzega krowie placki, których ja nie widzę, choć mam je niemal pod stopami. Dostrzegam za to motyle, za którymi już chcę biec. Wiem, że ich nie dogonię. Latać też nie umiem, a nie przeszkadza mi to w machaniu rozłożonymi rękami. Dziadek wyjmuje karty, do obiadu rozegra z ojcem i wujkami kilka brydżowych partyjek. A my na pewno zgłodniejemy. Babcia wyjmuje z koszyka kanapki. „Chleb z masłem i żółtym serem” – pamięć usłużnie podsuwa mi pod nos zapach dziur. Ser, w którym były największe, smakował najlepiej. Mama smaruje kremem nasze twarze, ale i tak po kilku godzinach wszyscy będziemy mieć spalone nosy. Tylko ciotka Bożenka nie. Siedzi na leżaku i ma na nosie liść babki. Słyszę, jak mówi do córki: „Beatusia, tylko się nie pobrudź!”. Ale Beata jest już daleko. Nie słyszy.
Marconi wierzył, że można usłyszeć wszystko. Znany ze stworzenia bezprzewodowego systemu telegraficznego opartego na falach radiowych, został uznany za twórcę radia. Nie planował takiego wynalazku. Chciał skonstruować urządzenie, dzięki któremu moglibyśmy usłyszeć głosy z przeszłości. Wierzył, że wszystko to, co zostało powiedziane, wciąż brzmi, tylko nie dociera do naszych uszu.
Nie pamiętam, co wtedy, na łące, mówił mój ojciec. Pamięć zamyśla się. Szuka, a później zmienia temat.
Człowiek nie tworzy, tylko materializuje to, co już jest we wszechświecie – powtarza za Hindusami Maria Pomianowska, multiinstrumentalistka i wokalistka. W Teatrze Starym w Lublinie postawiła kiedyś na scenie sarangi. Uczyła się na nich grać u hinduskiego mistrza, Pandit Ram Narayana. Rozmawiamy. Artystka mówi, jak bardzo jest jej bliskie myślenie o tym, że cały wszechświat to wielka wibracja, a dźwięki dzielą się na te, które wykonano i brzmią w naszych uszach i te, których jeszcze nie słyszymy. Muzyka nie powstaje, ona już jest, a granicę między światami nasze uszy przekraczają dzięki kunsztowi artysty.
Co powiedział ojciec? „Potrafię namalować tylko to, co widzę” – mówił Claude Monet i dodaje: „Staraj się zapomnieć, jaki przedmiot masz przed sobą – drzewo, dom, pole czy cokolwiek innego. Po prostu myśl, że tu jest niebieski kwadrat, tu prostokąt różu, a tu żółta smuga i namaluj to dokładnie tak, jak ci się wydaje. Aż będziesz miał własne, naiwne wrażenie”. W Fitzwilliam Museum w Cambridge długo stoję przed Wiosną Moneta. Namalował ją w swoim ogrodzie w Giverney we Francji w 1886 r. Przedstawia osiemnastoletnią pasierbicę malarza, Suzanne Hoschede, która rozmawia z jego synem, Jeanem Monetem. Warkocze Suzanne wyginają się tak, jak konary drzew, a podobieństwo kolorów smug, z których układa się łąka i tych na koszuli Jeana, sprawia, że dostrzegam jedność człowieka z naturą. Czuję się jak wtedy, kiedy leżałam w wysokiej trawie na nadbużańskim smugu. Słyszę brzęczenie muchy i cykanie konika polnego. „Niepomny jutra, płochy i swawolny, przez całe lato śpiewał konik polny” – pisał w bajce La Fontaine. Zastanawiam się, czy jutro na śniadanie też będą te pyszne powidła morelowe. Ojciec nie lubił słodyczy. Na pewno ich nie jadł, ale nie słyszę, jak odmawia. Zrywam się. Coś ugryzło mnie w plecy. Zanim dobiegnę do kraciastego koca, zdążę o tym zapomnieć.
„Przyglądaj się powoli, maluj szybko“ – radził Pierre-Henri de Valenciennes w wydanej w 1800 r. książce Refleksje i rady o malarstwie, szczególnie o pejzażu. Wychodził z domu o świcie i czasem cały dzień leżał w trawie przyglądając się otoczeniu. Valenciennes, wielki entuzjasta malowania w plenerze, mówił wprawdzie, że portrety krajobrazu tworzą głównie amatorzy, a tak naprawdę liczy się sztuka akademicka, przeszedł jednak do historii jako znakomity pejzażysta. Oglądam jego obrazy na wystawie „Wierni naturze: malarstwo plenerowe w Europie 1780–1870“ w Fitzwilliam Museum w Cambridge. Na tej samej, na której wisi obraz Moneta. Są widoki z Włoch i Alp Szwajcarskich, dokąd jeżdżono w poszukiwaniu tematów. Jest i mój ulubiony John Constable, który prawie nie opuszczał Suffolk i malował wyłącznie rodzinne strony. Jeden z największych pejzażystów XIX w. w tym samym miejscu każdego dnia widział co innego. Bo przecież inaczej ułożyły się chmury, inne było światło, bo słońce, bo wiatr… Wyprawiliśmy się kiedyś do młyna we Flatford nad rzeką Stour. B. zrobił mi zdjęcie. Stoję w miejscu, w którym stał Constable, kiedy w 1821 r. malował swój słynny obraz The Hay Wain. Młyn należał do rodziny malarza przez prawie sto lat. Stoi do dziś (około mili od miejsca urodzenia Constable‘a w East Bergholt w Suffolk). W The National Gallery w Londynie oglądamy obraz spoglądając na zdjęcie w telefonie. Pejzaż niemal się nie zmienił. Kiedy wracamy do Flatford, prawie słyszę skrzypienie kół wozu z obrazu.
Na smugu słychać było dużo śmiechu. Każdy z wujków śmiał się inaczej. Wysoko, nisko, zaraźliwie, dostojnie. Ojciec też się śmiał. Jak? Bezskutecznie próbuję go usłyszeć.
John Crome, angielski pejzażysta czasów romantyzmu, całe życie mieszkał w Norwich, a większość jego prac to krajobrazy Norfolku. W 1820 r. w Poringland namalował swój najsłynniejszy obraz The Poringland Oak. Zatrzymujemy się obok tablicy ze znakiem wioski. Stoi w pobliżu kościoła z okrągłą wieżą i wiejskiego stawu. Tablica przedstawia Johna Crome’a, założyciela Norwich School of Artists, który maluje ten właśnie obraz. Widzieliśmy go wcześniej w galerii w Londynie. Stoimy w miejscu, w którym w 1820 r. malarz ustawił sztalugę. Obok nas przejeżdżają samochody, ale ja wyraźniej słyszę to, co zapamiętałam stojąc przed obrazem: plusk wody w sadzawce i śmiech kąpiących się kobiet. Tafla wody, którą mamy przed sobą, nie porusza się. W miejscu, w którym stał dąb, jest pusta przestrzeń. „Jedźmy już” – mówię. Nie chcę słuchać głosu piły, siłującej się z witalnością potężnego drzewa.
Składamy koc w kratę. Ciocia Bożenka wstała z leżaka. Z jej nosa spada liść. Być może na widok utytłanego w trawie i ziemi ubranka córki. Dziadek włożył talię kart do kieszeni. Wracamy. Ojciec idzie obok mnie. „Zgłodniałem” – mówi i pyta: „A ty?”.
Odbyłam długą podróż, żeby go usłyszeć. W miejscu, którego podobno już nie ma. Zamachałam rękami i przez chwilę frunęłam obok motyla.
Tekst: Grażyna Lutosławska
Zdjęcie: Mariusz Kalinowski
Artykuł pochodzi z 34. numeru Krainy Bugu
Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep