Ten wieloletni dyrektor stadniny w Janowie Podlaskim uważany jest za twórcę potęgi polskiej hodowli koni czystej krwi arabskiej. Był światowym autorytetem w tym zakresie. Konie kochał od dzieciństwa, a hodowla była jego pasją. Miejsce, gdzie tę pasję konsekwentnie przez wiele lat realizował, to położony nad Bugiem Janów Podlaski.


Andrzej Krzyształowicz konie miał we krwi, chociaż niewiele brakowało, aby poświęcił się lotnictwu. Jego ojciec, Kazimierz, administrował majątkiem hrabiostwa Dzieduszyckich w Zarzeczu. W 1923 r. przeniósł się do Łańcuta, gdzie został naczelnym dyrektorem majątków Alfreda hr. Potockiego. W należącej do Potockich stadninie w Albigowej młody Andrzej uczył się jeździć konno. Tam też zobaczył sławnego ogiera Kafifana, sprowadzonego z Egiptu. Być może wpłynęło to na jego zainteresowania końmi czystej krwi arabskiej. Jednak po zdaniu matury postanowił zostać pilotem, i złożył papiery do szkoły w Dęblinie. Z powodów zdrowotnych musiał jednak zmienić plany – wybrał rolnictwo, które studiował na Uniwersytecie w Poznaniu. Rodzina w tym czasie podjęła pracę w Pełkiniach u Czartoryskich. Odwiedzając ją w czasie wakacji także jeździł konno. Jako temat swojej pracy dyplomowej, pisanej pod kierunkiem prof. Tadeusza Vetulaniego, wybrał „Monografię Stadniny Koni w Janowie Podlaskim”. Od tej pory Janów towarzyszył mu już do końca życia. Pierwszy raz pojawił się tam w 1937 r., aby zebrać materiały do pracy. Wykonywał codzienne obowiązki stajennego, a także nauczył się rozpoznawać różne typy koni. Po obronie dyplomu dostał propozycję objęcia stanowiska zastępcy kierownika tej najbardziej znanej polskiej stadniny. Stanowiło to wyraz niezwykłego zaufania dla tak młodego człowieka. Kierownikiem był wówczas doświadczony i ceniony hodowca Stanisław Pohoski, jego przyszły mentor. W owym czasie w Janowie znajdowała się Państwowa Stadnina Koni, Państwowe Stado Ogierów, gospodarstwo rolne Wygoda oraz tartak z małą elektrownią i cegielnia. W stadninie były trzy działy hodowlane koni: półkrwi angloarabskiej, półkrwi arabskiej i czystej krwi arabskiej. Ten ostatni najmniejszy, ale najbardziej znany.

Trudne lata wojny

Pod koniec lata 1939 r. wybuch wojny wydawał się coraz bardziej nieuchronny. Stadnina otrzymała poufne polecenie zrobienia „na wszelki wypadek” zapasów: nafty, smarów do wozów, podków i wszelkich materiałów niezbędnych w ciężkich czasach. Kierował nią faktycznie Andrzej Krzyształowicz, jako że Pohoski był na delegacji, z której powrócił 3 września. Początkowo, pomimo okazjonalnych bombardowań, prace przebiegały w miarę normalnie. Jednak 8 września stado i stadnina otrzymały polecenie ewakuacji na południowy wschód. Wymarsz ok. 260 koni i 19 wozów konnych nastąpił trzy dni później. Ze względu na groźbę nalotów postanowiono maszerować jedynie w nocy, bocznymi drogami, w tempie 25–30 km na dobę. Prowadzenie kolumny koni i wozów o długości 2 km w warunkach wojennych było nie lada wyzwaniem. Starano się zachować porządek i dyscyplinę, ale wiele zwierząt padło lub uciekło podczas bombardowań. Trzeba było także bronić zwierząt przed wrogo nastawioną ludnością ukraińską. Kiedy podchodzono pod Kowel, okazało się, że w mieście są już Sowieci. To spowodowało decyzję o powrocie do Janowa, aby ocalić stado.

Do domu powrócono po dwóch tygodniach, 24 września, podczas których pokonano 350 km. Początkowo nic nie zapowiadało rychłej zagłady, a konie powoli odzyskiwały zdrowie. Aby obronić stadninę przed rozgrabieniem przez lokalną ludność, utworzono oddział samoobrony. Jednak 2 października wojska sowieckie wywiozły za Bug wszystkie ogiery ze stadniny z zakładu treningowego. Następnego dnia na dany przez nich sygnał na teren wdarło się kilkuset mieszkańców zza Buga, którzy najpierw rozgrabili pozostałe konie, a potem rozkradli cały ruchomy dobytek. Po napadzie barbarzyńskiej tłuszczy nic nie przetrwało. W ciągu kilku dni stadnina przestała praktycznie istnieć. ­Andrzej ­Krzyształowicz w tym czasie się ukrywał.

Wkrótce Sowieci wycofali się na wschód, a 13 października stadninę Janów zajęli ich sojusznicy. Świadomi znaczenia stadniny i wartości hodowanych tam koni niezwłocznie rozpoczęli odtwarzanie hodowli. Komendantem stadniny, w której pracowało ok. 20 Niemców i 120 Polaków, został ppłk. Wehrmachtu Hans Fell­giebel. Był on nie tylko dobrym fachowcem, ale także osobą dbającą o zwierzęta oraz personel. Do pracy w styczniu 1940 r. zgłosił się Krzyształowicz, który początkowo został masztalerzem. Pracował nad odbudową janowskiej hodowli jako koniuszy w stadzie ogierów, a później jako asystent techniczny stadniny. Brał także udział w poszukiwaniu zaginionych i rozproszonych koni. Zatrudniono także, w charakterze konsultanta, byłego dyrektora Stanisława Pohoskiego. Z 27 klaczy pozostała tylko Najda, która nie dała się wyprowadzić ze stajni. Potem dołączyła jeszcze Saga. Niemcy starali się odtworzyć stado, poszukując koni zagubionych i odbierając wierzchowce z hodowli prywatnych. Wkrótce liczba koni zbliżyła się do stanu przedwojennego. Jakkolwiek ich pochodzenie było podobne do tego sprzed wojny, to niestety ich jakość – znacznie niższa.

W lipcu 1944 r. front zaczął zbliżać się do Bugu. Aby uniknąć ponownej zagłady stadniny, podjęto decyzję o jej ewakuacji na zachód, którą ze względów organizacyjnych podzielono na etapy. Konie wraz z zapasami paszy, narzędziami i całym majątkiem ruchomym przewiezione zostały koleją do Niemiec, do Zakładu Remontowego w Sohland k. Rotstein. Transportem kierował Krzyształowicz, który po śmierci dyr. Pohoskiego był najstarszym funkcją przedwojennym pracownikiem stadniny. Towarzyszyła mu żona z dwuletnią córką Jadwigą. Nie opuścił on swoich podopiecznych, pomimo masowych ucieczek pracowników, opiekując się powierzonymi zwierzętami. Ostatecznie konie, po dalszej ewakuacjii, przetransportowano do folwarku Nettelau koło Kilonii.

Odbudowa hodowli

Po zakończeniu działań wojennych, wskutek umowy z władzami polskimi, rozpoczęto repatriację stada do Polski. Krzyształowicz został kierownikiem składu Depot Polskich Koni Nr 2 oddział Nettelau. Organizował codzienne życie stadniny, a od jesieni 1946 r. rozpoczął wysyłkę zwierząt do kraju. Sam wrócił z ostatnim transportem, konwojując najcenniejsze klacze. Ze względu na zniszczenie Janowa przegląd sprowadzonych koni odbył się w dniach 11–15 listopada w Posadowie. Brał w nim udział także nasz bohater. Niestety, nie dane było mu wrócić do pracy w Janowie Podlaskim, na co bardzo liczył. Nowa władza nie doceniała znaczenia janowskiej hodowli, wskutek czego stado arabów zostało rozdzielone pomiędzy trzy stadniny. Krzyształowicz dostał w 1951 r. polecenie objęcia stanowiska rejonowego inspektora hodowli koni na województwa południowo-wschodnie z miejscem zamieszkania w Państwowym Stadzie Ogierów w Białce. Wprawdzie nie utracił kontaktu ze swoimi podopiecznymi, cały czas marzył jednak o powrocie do Janowa. Na szczęście powoli zaczęły wracać tam araby, a w 1956 r. wrócił i on. Po 2 latach objął stanowisko dyrektora stadniny.

W Janowie wreszcie mógł robić to, co kochał najbardziej: hodować polskie konie czystej krwi arabskiej. Dzięki długoletniej, wytężonej pracy dokonał cudu i wyniósł tamtejszą hodowlę na światowy poziom. Potrafił z puli niepowtarzalnych genów wybrać te najbardziej obiecujące, które reprodukowane przez pokolenia stworzyły kanon polskiego konia arabskiego. Krzyształowicz był głównym twórcą sukcesów polskich arabów na świecie i niekwestionowanym autorytetem w hodowli koni tej rasy. W 1969 r. zorganizował w Janowie pierwszą aukcję arabów, która cieszyła się wielkim powodzeniem i która organizowana jest corocznie do dziś. Konie z tamtejszej hodowli kilkukrotnie osiągnęły ceny przewyższające milion dolarów.

W 1991 r., po wielu latach pracy przeszedł na emeryturę, ale pozostał w swoim Janowie, nie tracąc kontaktu z końmi i służąc radą i pomocą młodszym hodowcom. Dziś nazywany jest legendą polskiej hodowli arabów, a wyhodowane przez niego konie czystej krwi zdobyły 22 tytuły czempionów Polski oraz odniosły wiele sukcesów międzynarodowych, a także 18 zwycięstw w Derbach Arabskich. Ale Janów to nie tylko araby. Z tamtejszej hodowli pochodził Artemor – koń, na którym Józef Kowalczyk wywalczył złoty medal na Olimpiadzie w Moskwie w skokach przez przeszkody. Musimy zrobić wszystko, aby ten dorobek nie został utracony.

Tekst: Marcin K. Schirmer

Rycina: Julia Juzyk

Artykuł pochodzi z 37. numeru Krainy Bugu

Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep