Podwaliną pod Folwark Ruchenka w nowej odsłonie były marzenia Leny i Marcina Bartoszewskich. Opowiedzenie o nich światu wyzwoliło w nich przedziwną energię i chęć do wspólnego działania, które spowodowały, że bez planu i zaplecza finansowego nasi bohaterowie znaleźli w sobie odwagę do wejścia na drogę pragnień. Resztę zrobiła dziecięca wiara. Efekt to miejsce wyjątkowe i tak inspirujące, że – jak mówi Lena – jego finalna wersja nigdy nie powstała, zaś Marcin żyje w poczuciu permanentnej budowy.
Wiem z waszej strony internetowej, że Folwark Ruchenka zbudowali w latach 30. ubiegłego wieku pradziadkowie Marcina. Dlaczego postanowiliście dać mu drugie życie?
Marcin Bartoszewski: Powodem była chęć zorganizowania tutaj naszego wesela. W tym celu zupełnie niewinnie zaczęliśmy remontować rodzinną działkę.
Tyle że wesele mogliście zrobić w pobliskiej remizie czy w dziesięciu innych miejscach, które były przystosowane do tego typu przyjęć…
Lena Bartoszewska: Zgadza się, i rzeczywiście mieliśmy za sobą poszukiwania odpowiedniego miejsca. Niestety żadne z nich nie korespondowało z nami. W zasadzie pomysł zorganizowania naszego wesela w rodzinnej stodole Marcina pojawił się dość szybko. Już wcześniej robiliśmy tu imprezy urodzinowe czy kończące wakacje, na które zapraszaliśmy naszych znajomych, wiedzieliśmy więc, że się da. W pierwszym odruchu nie chcieliśmy niczego zmieniać, poza uprzątnięciem tych wszystkich rzeczy, którymi stodoła była wypełniona, i wylaniem podłogi. Nasze wesele miało mieć prostą formę, a zastane tu warunki były jej doskonałym odzwierciedleniem. I w tym przekonaniu zaczęliśmy przygotowywać przestrzeń na własne wesele.
A ja miałam wizję, że siedzieliście wieczorem przy lampce wina i luźno rozmawialiście. Nagle jedno rzuciło dla żartu pomysł zorganizowania wesela w stodole, drugie go podchwyciło, i koło zaczęło się kręcić.
MB: Rzeczywiście takim przełomowym momentem była rozmowa przy lampce wina, kiedy postanowiliśmy stworzyć fanpage na Instragramie i założyć stronę internetową, na których będziemy zamieszczać informacje z postępów prac. To było na samym początku, kiedy przygotowywaliśmy stodołę do naszego wesela.
Po opublikowaniu pierwszych zdjęć, które obrazowały najprostsze prace, zaczęły do nas przyjeżdżać pary, które miały podobne potrzeby do naszych, i mobilizować nas do szybszych remontów. To był czas, kiedy nie dysponowaliśmy żadnymi środkami, i praktycznie cała modernizacja stodoły odbywała się dzięki pieniądzom par, które decydowały się na zorganizowanie u nas własnego wesela. Z perspektywy czasu myślę, że było to z ich strony dość szalone – przyjechać na plac budowy i tak uwierzyć w naszą siłę, żeby zapłacić z góry za swoje wesele, podczas gdy w zasadzie nie było go jeszcze gdzie zrobić.
LB: I to właśnie dodawało nam wiatru w żagle. Od dawna znaliśmy to miejsce i je kochaliśmy, a ktoś przyjeżdżał, widział je po raz pierwszy i od razu czuł się dobrze w tej przestrzeni i obdarzał ją podobnymi emocjami. Dochodziło między nami do wymiany energii. Było to dla nas szalenie miłe.
Pamiętam, że – publikując pierwsze zdjęcia na Instagramie, który wtedy nie działał jeszcze tak prężnie jak dzisiaj – robiliśmy to dla zabawy i w celach pamiątkowych. Nawet przez myśl nam nie przeszło, że może stać się to pomysłem i sposobem na życie.
MB: Wszystko działo się bardzo szybko. Tak naprawdę nasze decyzje nie miałyby mocy, gdyby nie wiara tych wszystkich ludzi, którzy zaczęli nas nagle odwiedzać i poprzez chęć zorganizowania swojego wesela w naszej stodole tak naprawdę współtworzyć razem z nami to miejsce. W konsekwencji pierwsze wesele, które odbyło się w Folwarku Ruchenka, nie było nasze. Powiem więcej: nasze było dopiero jedenaste.

To rzeczywiście przewrotność losu. Pierwsze było pewnie tym najważniejszym?
MB: Zdecydowanie tak. Bez naszej pierwszej pary remont Ruchenki trwałby zapewne o rok dłużej, a jego zwieńczeniem byłoby nasze wesele. Tymczasem przyjechała do nas para, która poprosiła o coś zupełnie niemożliwego, czyli zorganizowanie ich wesela za pół roku. Po usłyszeniu tej informacji i pierwszym niedowierzaniu podjęliśmy się tego wyzwania.
Przyszli państwo młodzi bardzo zaangażowali się w pomoc przy modernizacji stodoły – pan młody był dekarzem, co bardzo pomogło. Dzięki temu bardzo duży etap pierwszych gruntownych prac został szybko zakończony.
Na czym on polegał?
MB: Na starcie zmierzyliśmy się z przebudową dachu, zrobieniem jego podpór oraz modernizacją elementów drewnianych, żeby obiekt był bezpieczny. Dużym wyzwaniem było też przerobienie stodoły pod kątem otwierania drzwi narożnych, które teraz powiększają ją o taras zewnętrzny. Wbrew pozorom były to jedne z największych przeróbek i zrobiliśmy je właśnie z naszą pierwszą parą. Musieliśmy też pochylić się nad ukształtowaniem terenu, bo zauważyliśmy, że w czasie deszczu woda spływa w kierunku stodoły. Zrobiliśmy parkingi i alejki, zasadziliśmy trawę.
Ile to mniej więcej trwało?
MB: Myślę, że od wylania betonu do pierwszego wesela minęło pół roku, ale patrzę teraz na minę Lenki, która chyba widzi to inaczej (śmiech).
LB: Ja bym ten czas oszacowała jednak na trochę dłuższy, ale może to tylko błędne przeświadczenie w mojej głowie, bo zapisał się w niej też ten wcześniejszy proces tworzenia samej wizji stodoły.
Zepnijmy więc klamrą pierwszy etap do premierowego wesela. Czy wszystko wyszło tak, jak było zaplanowane? Stres był na pewno ogromny.
LB: Tak, ale łączył się z ekscytacją i oczekiwaniem. Zależało nam też na tym, żeby wykonać pamiątkowe zdjęcia – prowadziliśmy już wtedy profile na Facebooku i Instagramie, i mieliśmy wrażenie, że sporo osób oczekiwało z nami na rezultat prac, na to pierwsze wesele. Zakończyło się ono sukcesem, dostaliśmy bardzo pozytywny feedback.
Pamiętam jednak pewną sytuację, która się wtedy zdarzyła. Stałam w stodole w towarzystwie mamy i siostry. Przyjechali już pierwsi goście, na parking zaczął właśnie wjeżdżać samochód wiozący nowożeńców i w tym momencie spadł jeden sznur żarówek, które były zawieszone w całej stodole. Część z nich się zbiła, w panice zamiatałyśmy to szkło. Potem do mnie dotarło, że było to bardzo symboliczne, jakby na szczęście. Miałam sto procent pewności, że te żarówki są dobrze zamontowane, ponieważ robił to mój tata, który jest elektrykiem. Nic podobnego nigdy więcej się nie wydarzyło. To wydarzenie do tej pory jest dla mnie magiczne.

Jak rodzina reagowała na pomysł ze ślubnym biznesem? Wybijała go z głowy czy raczej dmuchała w skrzy-
dła?
LB: Pochodzę z rodziny, w której wszyscy pracują na etacie i wiodą uporządkowane życie, początkowo moi rodzice byli więc bardzo sceptyczni. Mówili: „W co wy się pakujecie? Przecież w okolicy jest tyle stodół, dlaczego więc akurat w waszej ktoś będzie chciał zorganizować swoje wesele?”. Okazywali taką naturalną rodzicielską troskę. Pamiętam jednak, że nas to nie demotywowało. Potem rodzice weszli w fazę zakochania się w tym miejscu, ludziach i atmosferze podczas imprez, i dziś weekendy spędzają u nas.
MB: Ja miałem pod tym kątem łatwiej, bo w mojej rodzinie zawsze każdy pracował na swój rachunek. Myślę jednak, że kiedy zaczynaliśmy, ciężko było znaleźć osobę, nawet spoza rodziny, która przejawiała jakąkolwiek wiarę, że nasz pomysł ma sens.
Skąd czerpaliście inspiracje?
MB: W tamtym czasie od wielu już lat zajmowałem się prowadzeniem imprez, miałem więc silne przekonanie, czego nie chcę. Nie wyobrażałem sobie naszego wesela w żadnym z pięknych białych pałaców, które odwiedzałem. Miało mieć luźną, piknikową formę.
LB: Mieliśmy duży komfort decydowania o tym, jak ma wyglądać nasze wesele, wiele decyzji było więc dla nas naturalnych, a i samo miejsce narzucało pewne rozwiązania. Marzyliśmy o ładnych drewnianych stołach, których nie trzeba przykrywać białymi obrusami, o tańcach pod gołym niebem, przestrzeni do spacerów i rozmów z gośćmi. Zależało nam na miejscu modernistycznym, a nie skansenie, stąd np. szklane drzwi, które wypełniły wrota stodoły, czy industrialne rozsuwanie jednego z jej boków. Nasza wizja była zgodna i spójna od początku, i cieszy nas, że wielu ludzi ma podobną.

Folwark Ruchenka to jednak nie tylko wesela…
LB: Przełomem okazał się dla nas czas pandemiczny. Pracujemy w trybie półrocznym – od maja do końca września trwa sezon ślubny, potem siadamy do komputerów. Kiedy wybuchła pandemia, byliśmy po półrocznym oczekiwaniu na ludzi i ich energię, a musieliśmy przenieść przyjęcia na przyszły rok, i nasz kalendarz opustoszał. Wyzwoliło to w nas dodatkowe pokłady kreatywności, czego konsekwencją był drugi rozdział rozwoju Ruchenki. Zorganizowaliśmy koncert, który miał być jednorazowym przedsięwzięciem, ale forma się przyjęła i te spotkania zostały z nami. Wynajmujemy też przestrzeń do organizacji warsztatów o wielu tematykach. Są to np. warsztaty fotograficzne, podróżnicze czy rozwojowe.
MB: Dla drugiej pary, która miała u nas swoje wesele, rozstawiliśmy obozowisko z namiotów harcerskich, które – choć nie były w najlepszym stanie – zostały z nami na dwa lata. Za ich sprawą narodził się pomysł zbudowania drewnianych domków, w których są tylko: łóżko, mały stolik, dwa wiszące na ścianie krzesła, lampka i prąd. Tworzą one nasze 50-miejscowe zaplecze noclegowe.

Jak dziś oceniacie swoją decyzję sprzed siedmiu lat?
LB: Myślę, że tego typu rzucanie się na głęboką wodę jest zarezerwowane dla młodzieńczego wieku. Choć trudno uwierzyć, to wszystko się po prostu toczyło. Mam wrażenie, że byliśmy w jakimś amoku marzenia i celu, do którego dążyliśmy. Wiedzieliśmy po prostu, że to się wydarzy. Ta stodoła i nasze w niej wesele po prostu były w naszych głowach.
Co było największą przeszkodą albo największym wyzwaniem?
MB: Obawiałem się, jak przyjmie nas wieś, bardzo spokojne miejsce, w którym pewnego dnia pojawiamy się my i organizujemy w samym jej środku głośne, plenerowe imprezy. Dostaliśmy jednak od miejscowych duże wsparcie, co szalenie nas cieszy.
Zakończmy pytaniem o wasze wesele – czy okazało się realizacją marzeń?
LB: Myślę o nim z dużą tęsknotą, chciałabym raz jeszcze je przeżyć, już bardziej świadomie. Nigdy nie zapomnę momentu, kiedy staliśmy w tej swojej perełce, nad którą tak długo pracowaliśmy, a przed sobą mieliśmy najbliższe osoby.
MB: Młoda para nigdy nie jest obiektywna w ocenie swojego przyjęcia weselnego. Lenka zapomina, że pierwsze wesele w stodole, podczas którego padało, to było właśnie nasze (śmiech).
LB: Ale dzięki temu jesteśmy najlepszym przykładem do rozwiewania wątpliwości par, które martwią się ewentualną kiepską pogodą. Atmosfera podczas naszego wesela była tak wspaniała, że pogoda okazała się być rzeczą drugoplanową. I chyba tak musiało być.
Tekst: Justyna Franczuk
Zdjęcia: Archiwum Folwarku Ruchenka
Artykuł pochodzi z 37. numeru Krainy Bugu
Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep