Z wielkim smutkiem przyjęliśmy informacje o tragicznej śmierci polskiego himalaisty – Michała Ilczuka, który zginął 1 października w Karakorum podejmując próbę zdobycia Dih Sar.

Spoczywaj w pokoju.

W 2017 roku z Michałem Ilczukiem na łamach Krainy Bugu rozmawiał Daniel Parol.

Co daje ci podróżowanie?

– Ono na pewno zmieniło mój punkt widzenia i sprawiło, że stałem się bardziej tolerancyjny i otwarty. To jest tak, że na własnym podwórku znamy już wszystko, a kiedy wychodzimy za jego granice, to okazuje się, że ludzie patrzą na życie zupełnie inaczej, mają inne potrzeby. To bardzo uświadamia. Podróże pozwalają zdobywać nowe doświadczenia, nauczyć się języków obcych, przełamać własne bariery. Żyjemy w świecie nowych technologii, które znacznie ułatwiają nam życie, poruszanie się, ale ja uważam, że najlepszą z nich jest spytanie kogoś o drogę. To pozwala przekonać się, że ludzie chętnie pomagają, bez względu na kolor skóry czy narodowość.

Jeździsz po różnych krajach – często po tych, które są przedstawiane z mediach jako niebezpiecznie. Czy doświadczyłeś tam czegoś złego?

– Nigdy. Powiem szczerze, że często mniej bezpiecznie czuję się w Polsce, niż np. w krajach arabskich, o których słyszymy dużo złego i które utożsamiamy z terroryzmem. To są tylko nasze wyobrażenia, a jak już tam pojedziemy, to okazuje się, że ludzie są bardzo sympatyczni i chętni we wszystkim pomagają.

Zacznijmy od twojej pierwszej ważnej podróży. To była Turcja. Czego się wtedy dowiedziałeś o konflikcie Turków z Kurdami?

– Jadąc tam wraz ze swoimi przyjaciółmi, niewiele o nim wiedzieliśmy. Jego prawdziwe oblicze zobaczyliśmy dopiero na miejscu. Okazało się, że duży odsetek mieszkańców Turcji stanowią właśnie Kurdowie, czyli ludzie, którzy tak naprawdę nie mają własnego państwa, przez co są w jakiś sposób uciemiężeni. Chcieliby stworzyć tam swój autonomiczny region na wzór tego, jaki jest w Iraku, co oczywiście rozumiem, stąd właśnie ten ruch oporu przeciwko Turkom. Mówiąc to, absolutnie nie bronię zamachów terrorystycznych, jakie ma na swoim koncie Partia Pracujących Kurdystanu, jednak dzięki temu, że w czasie pobytu tam mieszkaliśmy i u Kurdów, i u Turków, mogliśmy poznać argumenty obu stron. Jedni mówili nam, że tam jest Kurdystan, drudzy się na to oburzali, bo to przecież Turcja. Dzięki temu, że podróżowaliśmy autostopem, widzieliśmy ten kraj od wewnątrz. Wszędzie stały barykady, a za nimi wojska tureckie – wszystko na wypadek ewentualnych ruchów ze strony Kurdów.

Jak zostaliście tam przyjęci?

– Bardzo dobrze. Mimo, że wschodnia część Turcji to region, w którym islam ma dość fundamentalny charakter, jego mieszkańcy są bardzo mili. Ugościli nas w najlepszy z możliwych sposobów.

W 2014 roku pojechaliście do Iranu. Wiem, że od początku była to podróż niskokosztowa.

– Staram się, aby każda taka była, ale też oczywiście nie do przesady, bo myślę, że to nie fair ciągle liczyć na łaskę ludzi. Niskobudżetowość moich podróży polega na tym, że zazwyczaj jeżdżę stopem i korzystam z Couchsurfingu, czyli noclegu u miejscowych.

Czy łatwo jest znaleźć zakwaterowanie na takich zasadach?

– Bardzo łatwo, za co uwielbiam ludzi za granicą, oni są bardzo otwarci. W Iranie mieliśmy taką sytuację, że jak tylko umieszczaliśmy w Internecie ogłoszenie, w jakim miejscu szukamy noclegu, od razu pojawiało się kilka ofert. To dzięki Couchsurferom udało nam się zobaczyć wiele miejsc, do których sami byśmy być może nie dotarli. Zabrali nas np. na wzgórze, z którego było widać cały Esfahan, jedno z najpiękniejszych miast w Iranie. Siedzieliśmy tam, był akurat ramadan, imam nawoływał z meczetu na modlitwę. Niepowtarzalny klimat. Dzięki nim dowiedzieliśmy się też wielu rzeczy o tamtej kulturze, ale oni sami też nas wypytywali, jak jest na Zachodzie i jak odbierają ich jego mieszkańcy. Bardzo chcieli pokazać, że są normalni, i potwierdzam, że tacy właśnie są. Uważam ich za najbardziej sympatyczny i gościnny naród, z jakim dotąd miałem do czynienia.

Ile czasu spędziliście w Iranie i co tam robiliście?

– Byliśmy tam tylko trzy tygodnie, czego bardzo żałuję, bo chętnie pomieszkał bym tam kilka miesięcy. Może kiedyś się uda. Oprócz tego, że przejechaliśmy stopem ten kraj na tyle, na ile byliśmy w stanie, robiliśmy tam mały projekt, który nazwaliśmy „Happeast”. Pytaliśmy ludzi o ich koncepcję szczęścia. Wyszło nam, że mimo iż większość Irańczyków niezbyt lubi swoich religijnych przywódców, nikt nie powiedział, że jest z tego powodu nieszczęśliwy. Ich oczywiście denerwują te płynące z góry obostrzenia, ale w swoich domach żyją normalnie. Mają po prostu trochę więcej problemów niż my.

Polecasz naszym czytelnikom wyjazd do tego kraju?

– Jak najbardziej, i to jako pierwszy, do którego warto się wybrać. Jedyny warunek, to żeby nie jechać tam wtedy, kiedy my byliśmy, czyli w okresie wakacyjnym. Na północy dało się jakoś wytrzymać ten 50-stopniowy upał, ale na południu, gdzie jest duża wilgotność powietrza, było strasznie.

To teraz przeskoczmy szybko do Korei Południowej, w której spędziłeś pół roku jako student. Czego w tym czasie dowiedziałeś się o tym kraju?

– Przede wszystkim poznałem go od wewnątrz dzięki temu, że mieszkałem z Koreańczykami w akademiku, widziałem ludzi w trakcie codziennych czynności, jeździłem stopem, uczestniczyłem w życiu rodzinnym kolegów, którzy zapraszali mnie do siebie. Jednym słowem widząc to, czego nie da się zobaczyć podczas dwutygodniowej wycieczki. Oczywiście teraz nie uważam się za specjalistę od Korei, ale myślę, że całkiem dobrze poznałem ten kraj.

Jak zatem wygląda życie koreańskiego studenta?

– Jest zdecydowanie bardziej uporządkowane niż polskiego, a to z tego względu, że –mieszkając w akademiku – trzeba podporządkować się dość restrykcyjnemu regulaminowi. Zgodnie z nim nie można wracać między 1.00 w nocy a 5.00 rano. Za złe zachowania, czyli picie piwa, późne powroty, palenie papierosów i rozsiewanie plotek, przyznawano punkty karne – łącznie można ich było zdobyć siedem, ale istniała też możliwość ich niwelowania, wystarczyło donieść na kolegę. Co jakiś czas sprawdzano, czy nie mamy w szafkach alkoholu, co – jakby nie patrzeć – dziwiło mnie, bo w końcu byłem studentem, czyli osobą pełnoletnią, która w Polsce nie była traktowana w ten sposób.

Rzeczywiście brzmi to dość abstrakcyjnie. Zaciekawiły mnie te godziny, w których nie można było przychodzić do akademika. W jaki sposób to sprawdzano?

– Zaraz po przyjeździe musiałem iść do biura, żeby złożyć odciski palców. Początkowo myślałem, że są one potrzebne do dokumentów, a potem się okazało, że za każdym razem przy wejściu do akademika trzeba odcisnąć swój palec i wpisać PIN, inaczej drzwi się nie otworzą. Przez pierwszy miesiąc czułem się z tym niekomfortowo. Potem się przyzwyczaiłem i było mi to obojętne.

Czy właśnie to najbardziej zszokowało cię w Korei?

– Tak, aczkolwiek szokiem było dla mnie też to, że dziewczyny robią sobie operacje plastyczne na osiemnaste urodziny bądź tuż przed pójściem na studia. Dostają je w prezencie od rodziców. Powiększają sobie oczy i ścinają kości policzkowe, żeby wyglądać jak gwiazdy koreańskiego popu. Dla nich to jest całkiem normalne, a ja przecierałem oczy ze zdziwienia. Panuje tam kult piękna. Jeżeli ktoś jest mniej urodziwy czy odbiega od przyjętego kanonu, może nie dostać pracy czy mniej zarabiać.

Na koniec spytam cię o język, podobno koreańskiego można się nauczyć w dwa dni – udało ci?

– Nie jest to do końca zgodne z prawdą. W jeden dzień można nauczyć się alfabetu, który ma zaledwie trzydzieści kilka znaków, czyli można przyjąć, że pisanie ma się ogarnięte. Mówienie i rozumienie to inna bajka – nauczenie się koreańskiego porównałbym do nauki polskiego przez obcokrajowca, a wiemy, że nasz język do łatwych nie należy. Ja chodziłem trzy razy w tygodniu na lekcje i podstawowe zwroty udało mi się przyswoić.