Wynurzałyśmy się spod stołu nie tylko po to, żeby przy nim usiąść. Także dlatego, że wisiał nad nim secesyjny żyrandol. Miał trzy mosiężne obręcze, umieszczone jedna nad drugą. Każda bogato zdobiona, z każdej też zwisały dziesiątki długich, szklanych sopli. Ich dźwięk uspakajał, kiedy siedząc na ramionach dziadka wygrywało się na nich melodie. Na soplach każda z nas uczyła się liczyć.
Siadaliśmy do stołu. Moja dwuletnia siostrzenica podskoczyła na kolanach mamy. — „Lubileusz!“ — wykrzyknęła radośnie. Babcia postawiła na stół półmisek z parzakami i miskę gęstej śmietany. — Jubileusz — potwierdziła, bo tak przyjęło się w naszej rodzinie nazywać chwile spędzane razem.
Jubileusz miał dla mnie smak drożdżowego ciasta z kruszonką i świeżego chleba. Rozbrzmiewał śmiechem, rozmowami, opowieściami, które przywoziliśmy ze swoich światów i bajkami, które wymyślał dziadek. Pachniał kiszonymi ogórkami, które z kamiennego garnka wyjmowała babcia. Kiedy sięgam do niego dzisiaj, mam wrażenie, że za chwilę za stołem usiądzie cała rodzina i będzie jubileusz! Pojęcia nie mam, dlaczego tak nazywaliśmy nasze zjazdy. Bez względu na to, czy rodzina rozrzucona po całej Polsce i poza jej granicami spotykała się u babć w Siedlcach czy na letnisku w Mierzwicach – zawsze był jubileusz. W salonie starej kamienicy czy na werandzie niewielkiego domku kempingowego – jeśli razem, to był jubileusz.
Poproszona o jubileuszowy tekst do „Krainy Bugu” przypomniałam sobie to nasze rodzinne słówko. I stoły, przy których zasiadaliśmy „jubileuszowo“ do posiłku. Te turystyczne w Mierzwicach i ten ogromny, stary w Siedlcach. Stał na środku pokoju. Babcia stawiała na nim najlepsze na świecie kluski z dołkiem, drożdżowe ciasto i chleb, który dziadek przynosił z piekarni za rogiem. Ale życie w największym pokoju mieszkania w przedwojennej kamienicy toczyło się także pod stołem i nad nim. Między posiłkami stół był namiotem, schronem, tajnym pokojem, a czasem planetą z odległej galaktyki. Bywało pod nim lirycznie — jak wtedy, kiedy siostra siostrze powierzała swoje tajemnice, ale i dramatycznie, kiedy nożyczkami do paznokci próbowała poprawić to, co fryzjer zepsuł, kiedy obcinał warkocze. Wynurzałyśmy się spod stołu nie tylko po to, żeby przy nim usiąść. Także dlatego, że wisiał nad nim secesyjny żyrandol. Miał trzy mosiężne obręcze, umieszczone jedna nad drugą. Każda bogato zdobiona, z każdej też zwisały dziesiątki długich, szklanych sopli. Ich dźwięk uspakajał, kiedy siedząc na ramionach dziadka wygrywało się na nich melodie. Na soplach każda z nas uczyła się liczyć. A kiedy nikt nie patrzył, można było wejść na stół i udawać, że ma się na głowie koronę księżniczki z krainy lodu. Z roku na rok sopli ubywało, ale dorobienia ich nie chciał się podjąć żaden rzemieślnik. Po latach żyrandol został przeniesiony do mieszkania mamy. Okazało się, że w nowym, niższym budownictwie, sople niemal dotykają podłogi. Żyrandol został więc skrócony, ale wciąż towarzyszy rodzinnym „jubileuszom“, a wujkowie, kiedy podnoszą się z krzesła zawadzają o nieliczne sople. Słyszę wtedy całe dzieciństwo. Czuję smak drożdżowego placka, pęka skórka krojonego przez dziadka chleba, a siostra wychyla głowę spod stołu i czeka, aż przyjdę, bo ma jakiś plan.
Nie pamiętam tylko, o czym były bajki, opowiadane przy stole przez dziadka. Ale wiem, że te, które piszę dzisiaj, mają swój początek w tamtych „jubileuszach“.
Tekst: Grażyna Lutosławska
Artykuł pochodzi z 30. numeru Krainy Bugu
Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep