Tylko proszę obiecać, że nie będzie polityki – poprosił redaktor naczelny podczas naszej pierwszej rozmowy, a ja, kładąc dłoń na sercu, odparłem: „Nie ma sprawy! Zero polityki!”. I choć jako publicystycznemu zwierzęciu przyszła mi ta obietnica z wielkim trudem, to starałem się jej przez lata dotrzymywać.
I tylko raz zdarzyło się, że zostałem przez kierownictwo „Krainy Bugu” poproszony o napisanie nowej wersji felietonu, bo ten, który oddałem w dzień dedlajnu, za mocno nasączony był naszym polskim „tu i teraz”. Przyjąłem tę prośbę z pokorą, bez wierzgania i psioczenia na cenzurę, a potem, już w druku, doceniłem dalekosiężny oraz błogosławiony wpływ tej strategii na urodę i charakter pisma. Ale oto stało się! Polityka, niczym granat dymno-hukowy, została mi wrzucona do kajaka, którym felietonowo pływam sobie raz na kwartał po Bugu, ku uciesze swojej, a i czytelników, mam nadzieję. Granat poleciał z białoruskiego brzegu i zagłuszył cały ten cudowny harmider odgłosów, jakie wydaje z siebie rzeka, zwłaszcza po zmroku, a któremu chciałem poświęcić swój kolejny tu kawałek i uczcić w ten sposób dziesięciolecie powstania pisma w jubileuszowym, trzydziestym jego numerze. Nasłuchałem się tych odgłosów do syta, bo miałem to szczęście, że kajakowałem po Bugu tuż przed wprowadzeniem tam stanu wyjątkowego.
Gdybyż tylko polityka zabiła mój zaplanowany felieton, byłaby to nie –
wielka dla piśmiennictwa strata – w końcu jeśli chodzi o urodę rzek, to byli lepsi, choćby taka Eliza Orzeszkowa. Jakże barwniej (i rozwleklej) potrafiła się ona w tym temacie rozwinąć.
Lecz, niestety, polityka zabije przede wszystkim urodę miejsca, któremu felieton chciałem dedykować. Całą jego wyjątkowość i niepowtarzalność. Cały fenomen. Całą jego kulturową i przyrodniczą sakralność. Całą duszoszczypatielność i anielskość. Nad rzeką stanie bowiem mur.
Wyobraźcie sobie, że płyniecie kajakiem wzdłuż muru. Nie jak po dzikiej rzece, lecz jak po przyfabrycznym kanale, przy którym wznosi się betonowa ściana lub jakaś inna zapora, równie odpychająca, bo taka już uroda wszelkich zapór. I tak kilometrami, hen, hen… A nad wami drony – nasze i ich. Brakuje tylko miniaturowych łodzi podwodnych i min pływających. Zamiast do krainy cudów trafiliście w sam środek gry militarnej, która na dodatek nie jest wirtualna. Z korespondenta sielskości stajecie się wojennym.
Są na świecie mury ładne i brzydkie. Są poczciwe i groźne. Są takie, które trwają sobie w spokoju i pokoju, ale są i takie, które się wojennie szturmuje. Ten będzie i brzydki, i groźny, i atakowany. Na dodatek stanie nie tylko pomiędzy wrogimi sobie cywilizacjami, ale stanie też pomiędzy ludźmi znad rzeki, a nią samą. Wychodzisz rano na próg z nadzieją na dobry dzień i patrzysz tam, gdzie zawsze, czyli na wschód. Szukasz oczami wstającego słońca, ale ono jeszcze za murem. Oooo… już zza niego wygląda. Ale co za konstrukcję nosi na czole nasza gwiazda życiodajna? To cierniowa korona z drutu kolczastego, którym zwieńczono mur.
Jednak największym paradoksem jest to, że oszpecenia krainy Bugu winni będą wcale nie ci, którzy ten mur postawią. Sam, gdybym był posłem, z ciężkim sercem głosowałbym za jego wzniesieniem, bo nie czas żałować róż i tak dalej. Żal, że taki kawał piękna zostanie oszpecony wojenną ambicją kolejnego cara. Rzecz jasna, przyroda po wiekach upora się i z tym murem, tak jak Alpy zabliźniły się po I wojnie światowej, która pocięła je setkami kilometrów okopów, fos, transzei i szańców. Tylko czy ja kiedyś tego doczekam?
Tekst: Zbigniew Górniak
Artykuł pochodzi z 30. numeru Krainy Bugu
Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep