Polsko! Polskuniu! Jakaś ty zielona, jakaś ty soczysta! – miałem ochotę papugować Dorotę Masłowską, gdy samolot wleciał nad gonne bory Śląska, pośród których lotnisko w Pyrzowicach lśniło dobrobytem niczym w jakiejś Kanadzie pachnącej żywicą.
Polska, Polskunia! Jak tu schludnie, jak tu czyściutko, jak ładnie! – krzyczała swego czasu na łamach „Dwutygodnika” Masłowska, aż ojkofobom puchły z rozpaczy uszy, bo wiadomo, że każdy modny Polak do kraju wracać powinien ze wstrętem. Tymczasem pisarka wjeżdżała z ulgą. Powracała z Bali. Z rajskiego Bali, gdzie – cytuję jej felieton – ścieki płyną prosto do morza, a wzdłuż szos ciągną się dzikie wysypiska, które w pewnym momencie podpala się ku utrapieniu buszujących w nim kur. Natomiast zdjęcia bajecznych plaż, zanim ozdobią katalogi biur podróży, muszą być najpierw starannie oczyszczane w Photoshopie ze zwłok psów i starych klapek, których w realu nikomu nie chce się usuwać.
To prawda. Potwierdzam. Wystarczy zaledwie kilka dni w którejś z krain, których mit buduje głównie pogoda oraz wyszczekani agenci biur podróży, aby zatęsknić za naszą zieloną sielskością i przestać raz na zawsze narzekać, niczym jakiś ponury romantyczny wieszcz, na przeklęte położenie Polski. Przeklęte położenie? My za nie powinniśmy dziękować Bogu! – rano, wieczór, we dnie, w nocy. A kto ma wątpliwości, niech sobie zafunduje za kilkanaście tysięcy złotych wypoczynek na sprażonym przez słońce gigantycznym śmietniku reklamowanym jako rajska siedziba starożytnych Rzymian. Owszem, widać tu liczne kurhany, tyle że usypano je na cześć niechlujstwa, ze śmieci i odpadów, nieodmiennie wieńcząc każdy starą muszlą klozetową, niczym porcelanową kropką nad „i”. Nieliczne drzewa i krzewy zamiast liśćmi oddychają tu strzępami folii, którą osadził i potargał na nich wiatr. A owocują na jałowo: pustymi butelkami z plastiku, których na dodatek nikt nie zbiera, mimo że z roku na rok plony coraz obfitsze.
Stare samochody, które tutaj naprawdę są stare, odprowadza się na skraj pustyni, niczym niepotrzebne już zwierzęta gospodarcze, i porzuca, by sobie spokojnie zdechły. Na wszelki wypadek, aby nie powlokły się z powrotem za właścicielem, przewraca się je na dach. Potem wygląda to już jak ogryzanie martwego bawołu na Animal Planet. Najpierw ktoś wybija szyby i odejmuje koła. Potem przychodzi kolej na drobne „przydasie”, które są urywane, odrzynane lub odkręcane. Następnie bebeszona jest i rozwlekana tapicerka. Aż do całkowitego wytrawienia szkieletu.
Cóż z tego, że na pustyniach rodziły się największe religie świata? Spróbuj oddać się głębokiej kontemplacji obok sterty pustych beczek po jakimś chemicznym zajzajerze. Postaraj się wykrzesać z siebie odrobinę mistycyzmu, gdy pod nogami chrzęści ci beztrosko globalna folia i trzaska chiński plastik. Jeśli już zamykasz oczy, to nie po to, aby pełniej medytować, lecz by nie widzieć bardachy, w jaką zamieniła się zapewne ciekawa niegdyś okolica.
Tak, dopiero z dala od domu człowiek uczy się doceniać to, co ma za oknem. To, co zielone, żywe, wilgotne i soczyste. No i czyste. I nawet mu się nie chce irytować na aktywistów, którzy przywiązują się do drzew albo przenoszą żaby przez asfalt lub wszczynają medialny raban z powodu jednego płynącego brzuchem do góry leszcza. I wie już, że gdy niebawem będzie znów jak co roku wiosłował na Bugu, to równie gorliwie co obserwacji ryb i ptaków odda się wypatrywaniu śmieci w szuwarach, puszczonych z prądem przez jakiegoś gapę lub idiotę. I gdy je dostrzeże, popłynie po nie, a potem zapakuje do wora.
Polsko! Polskuniu! Jak ja za tobą tęskniłem.
Tekst: Zbigniew Górniak
Artykuł pochodzi z 36. numeru Krainy Bugu
Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep