Niedawno spacerowałem po lesie w towarzystwie osoby, która fotografowała telefonem wczesnowiosenne kwiaty, po czym sprawdzała w specjalnej aplikacji ich nazwy i ewentualne zastosowanie, lecznicze bądź kulinarne.
Robiła to nie tyle z zamiłowania do piękna, co ze względów praktycznych, ponieważ uważa, że wojna z pewnością przekroczy granice Polski. A wtedy warto wiedzieć, co przykładać do ran otwartych, czym uśmierzać ból przy złamaniach zamkniętych, z czego można zrobić zupę, aby nie była tylko „na gwoździu”, i co dodawać do wody, aby ją odkazić lub zrobić z niej napój energetyczny, który doda nam sił, gdy na drzewie z karabinkiem snajperskim będziemy czekali na ruską forpocztę.
Złapałem się ze wstydem na tym, że choć mieszkam w sąsiedztwie lasu od blisko 20 lat, to nie umiałbym nazwać ani jednego z licznych kwiatów, jakie go upiększają i które widuję podczas marszów z psem lub grzybobrań. No, chyba że rosłyby w nim tulipany, róże lub goździki, przy czym te ostatnie koniecznie w celofanie. Skąd ten brak ciekawości u reportera z ponad 30-letnim stażem? Nie mam pojęcia. Co więcej, ja imiona kwiatów powinienem odgadywać z zamkniętymi oczami, samym tylko węchem, bo swego czasu, gdy w kamasze brano jeszcze z poboru, uciekłem przed wojskiem do ogrodniczej szkoły pomaturalnej, którą z trudem ukończyłem po trzech latach.
Ja wiem, że zwierzanie się z tej dezercji w czasie wojennego wzmożenia może mi być poczytane za postawę tchórzowską i antyobywatelską, wyjaśnię więc od razu, że było to wówczas wojsko Układu Warszawskiego, które wierność przysięgało Moskwie, a ja nie chciałem maszerować z sowieckim karabinem na Paryż, Rzym, Lizbonę. Armia i tak mnie w końcu dorwała, co było o tyle ciekawe, że gdy tylko wdziałem mundur, zaraz w Polsce zawalił się komunizm. Ale wracajmy do kwiatów.
Zaraz po powrocie ze spaceru, skacząc po radiowych programach, trafiłem w publicznej Dwójce przypadkiem (czy aby na pewno, wszak nie ma przypadków, są tylko znaki?) na kolejny odcinek audycji poetyckiej poświęconej Kwiatom polskim Juliana Tuwima. Te z kolei przerabiałem na studiach, ale z równym skutkiem jak tamte w pomaturalnej. Spróbujcie zresztą zaintrygować 25-latka, w którym buzują bunt, hormony i używki, dziewięciozgłoskowcem ze średniówką po piątej sylabie, będącym poematem dygresyjnym, łączącym w sobie synkretyzmy rodzajowe i gatunkowe oraz kilka innych izmów. No, spróbujcie!
Dopiero teraz publiczna Dwójka, ta latarnia morska dobrego smaku pośród oceanu radiowej szmiry, uświadomiła mi doniosłość owego dzieła, które poeta rozpoczął jeszcze w Brazylii, a potem pisał nieustannie przez 13 lat, aż do swojej śmierci w Polsce. Jakże ja podziwiam dziś porte ogrodnika Ignacego Dziewierskiego, który jest porte parole poety. Jakże ja chcę nadrobić swoje kwiatowe defekty. Trzy rzeczy zrobiłem od razu w tym celu: wydzieliłem sporą część trawnika na kwietną łąkę, zakupiłem Kwiaty polskie w twardej oprawie, zainstalowałem w telefonie stosowną kwiatową aplikację. Gdy będziecie czytać ten felieton, u mnie pod domem zacznie już ładnie pachnieć.
Trochę się obawiam, że odgadywanie „przylaszczka czy zawilec?” w czasie, gdy bomby Putina dziurawią Ukraińcom domy, może być poczytane za publicystyczne tchórzostwo, żeby nie napisać – nomen omen – kwietyzm. Na swoją obronę mam jednak to, że, po pierwsze, w temacie wojny i polityki i tak się nie oszczędzam, walcząc na wielu medialnych ringach i w oktagonach. A po drugie, to właśnie ona, ta przeklęta wojna, wywołała potrzebę pochylenia się nad pięknem, które nam się ściele pod nogami.
Tekst: Zbigniew Górniak
Artykuł pochodzi z 32. numeru Krainy Bugu
Wszystkie wydania w wersji papierowej dostępne są w naszym sklepie: www.krainabugu.pl/sklep