Reportaże

Spieszcie się kochać dwory, tak szybko odchodzą

Szukali ich po całej Polsce, a kiedy znaleźli, nie wiedzieli, który wybrać, bo każdy z nich potrzebował pomocy. Wołał o ratunek, który nadszedł w ostatniej chwili. Podjęli się karkołomnego wyzwania, ale nie żałują. Dziś ich siedziby, które wieki temu stanowiły o polskości i tradycji, a w peerelowskiej Polsce zostały skazane na zagładę, odzyskują dawny blask. Ich nowi gospodarze oddali im serce. W zamian dostają to samo, choć to trudna miłość, ale taka jest najciekawsza.

Gałki

Państwo Małgorzata i Waldemar Gujscy spod Warszawy Gałki w powiecie węgrowskim odkryli ponad dziewięć lat temu. Szukali niedużego, ziemiańskiego dworu, położonego na styku Mazowsza i Podlasia, bo właśnie stąd wywodzą się ich przodkowie. I znaleźli, choć serce i rozum podpowiadały im zupełnie co innego.

— Pierwsze wrażenie nie było najlepsze — wspomina Małgorzata Gujska. Dwór prawie w niczym nie przypominał rodowej siedziby, choć czas ocalił podstawową bryłę budynku. Reszta to były przegniłe ściany, odsłaniające zmurszałe żebra konstrukcji, zabite dechami okna, zapadnięty dach, grzyb panoszący się od podłogi po sufit. W salonie stał parnik. Pozostałe pomieszczenia, zaczadzone od wiecznego palenia w piecu, pełne zwierzęcych odchodów, dopełniały obrazu nędzy i rozpaczy. Budynek zamieszkiwały dwie rodziny, pracownicy pobliskiej spółdzielni produkcyjnej. Nikt nie miał tu świadomości, czym był ten dwór jeszcze kilkadziesiąt lat temu i jaką wartość historyczną może mieć dzisiaj. Nikt też nie włożył weń ani złotówki.

Modlitwa za dwór

Dwór w Gałkach to ostatnie dzieło Bolesława Podczaszyńskiego, najwybitniejszego architekta XIX wieku.

— Tego dworu miało nie być. Podobnie jak tysięcy innych na terenie Rzeczpospolitej. Władza komunistyczna wydała na nie wyrok. Miały po nich pozostać tylko ruiny i zgliszcza. Nawet pamięć o nich i zamieszkujących je „panach-braciach” miała zniknąć, wymazana ze zbiorowej świadomości Polaków. A przecież dwór to centrum polskości, patriotyzmu, promieniującej na wieś kultury — podkreśla Waldemar Gujski. — Dlatego kiedy od Stanisława Fiedorczuka, kierownika siedleckiej delegatury Mazowieckiego Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków, dowiedzieliśmy się o przetargu, natychmiast zgłosiliśmy swój udział — opowiada.

Ale nie tylko jemu zależało na Gałkach. Jednym z jego konkurentów był Amerykanin polskiego pochodzenia, który planował otworzyć w tym miejscu ośrodek odchudzania dla puszystych. Drugim okazał się handlarz zabytkowymi nieruchomościami, mający nadzieję na rychłe odsprzedanie dworu po dużo wyższej cenie.

— Podbijałem kwotę, by zniechęcić konkurentów — zdradza gospodarz dworu — chociaż zdawałem sobie sprawę z moich ograniczonych możliwości finansowych. Kiedy ja dobijałem targu, żona modliła się w kościele w Grębkowie, by to opatrzność zdecydowała o naszym losie. I udało się. Wójt okazał się na tyle życzliwy, że chciał rozłożyć nam zapłatę na raty, ale po przetargu okazało się to niemożliwe – zabraniały tego przepisy. W potrzebie zjawili się też przyjaciele i Gałki weszły do naszej rodziny — mówi rozpromieniony gospodarz.

Historia zobowiązuje

Folwark Gałki został założony przez rodzinę Popielów w końcu XVIII wieku. W 1876 roku Ignacy Popiel sprzedał go Krzywińskiemu. Nowy właściciel założył park, a w 1876 roku zlecił Podczaszyńskiemu zaprojektowanie siedziby dworskiej w miejscu dużo wcześniejszego drewnianego dworu. Na początku XX wieku właścicielem Gałek został Władysław Kraśniewski. W 1920 roku kupił je Władysław Kupiel i założył wokół dworu stawy. W latach 30. zadłużony folwark przejął bank, a ziemię rozparcelowano. Dwór użytkował potem Roman Kowalski. Od 1945 roku przejął go PGR w Mieni, wprowadzając do dworu swoich pracowników. W 1980 roku zdewastowany już zabytek przeszedł w ręce Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej w Jagodnem.

— Na szczęście nikt się o Gałki nie upominał, dwór nie miał żadnych roszczeń reprywatyzacyjnych — wyjaśnia Waldemar Gujski. Co nie znaczy, że było łatwo.

Odbudowa dworu zajęła sześć lat i odbyła się wyłącznie za prywatne pieniądze nowych właścicieli.

— Państwo w bardzo nikłym stopniu pomaga w restauracji tego typu obiektów — zauważa mecenas. — Dla wielu miejscowych kupowanie tej ruiny było szczytem głupoty. Zresztą trzeba być naprawdę zwariowanym, by podejmować się takiego zadania — przyznaje jego małżonka. — Ale uczono nas w rodzinnych domach, że trzeba ratować to, co polskie, co ma szanse się odrodzić i być przykładem dla lokalnej społeczności. Najbardziej dumna jestem z tego, że rozstanie z ludźmi zamieszkującymi ten dwór przebiegło w bardzo dobrej atmosferze. Wybudowaliśmy dla nich dwa domki. Mój syn bawi się z dziećmi sąsiadów. Kupuję u nich jajka i jagody. Wspólnie ubieraliśmy ołtarz w parku na „majowe”. Wierzę, że nadal będziemy żyć w zgodzie.

Fachowcy z Podlasia

Zanim państwo Gujscy podjęli się dzieła restauracji zabytkowego dworu, przewertowali mnóstwo publikacji poświęconych temu tematowi. Chcieli jak najwierniej odtworzyć dawną siedzibę ziemiańską, nie popadając w manieryczny patos. Wielu cennych uwag udzielił im znawca tematu i miłośnik dworów, a prywatnie przyjaciel mecenasa Gujskiego, dr Maciej Rydel.

— To przykład odbudowy godny naśladowania, podjęty z wielkim znawstwem i poszanowaniem tradycji — mówi wiceprezes Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego.

To był czysty surrealizm. W progu przywitała mnie koza, za którą wytoczyło się dwóch pijanych panów, zdziwionych wizytą nieproszonych gości. Z sufitu posypały się ptasie pióra…

— Odbudowywaliśmy dwór sposobem gospodarczym — tłumaczy pan Waldemar. — Szukałem w całej Polsce fachowców, których zadaniem było jak najwierniejsze odtworzenie dworu i jego wnętrza, ale oczywiście nie obyło się bez problemów. Perypetie związane z odbudową i robotnikami to osobna opowieść. Każdy, kto podjął się podobnego wyzwania, wie, o czym mówię. Dość powiedzieć, że w pewnym momencie grożono mi spaleniem! — śmieje się pan Waldemar.

— To był czysty surrealizm — dodaje jego żona, wspominając pierwsze spotkanie z dworem. — W progu przywitała mnie koza, za którą wytoczyło się dwóch pijanych panów, zdziwionych wizytą nieproszonych gości. Z sufitu posypały się ptasie pióra. Dym gryzł w oczy. Co my tu robimy, pomyślałam.

— Żona zarzekała się, że za żadne skarby tu nie zamieszka — wspomina tamten czas mecenas Waldemar Gujski. — Ale było coś nienamacalnego, coś metafizycznego, co nam podpowiadało, że to właśnie jest to miejsce. Nasz kąt na ziemi. Nasze przeznaczenie — przyznaje nowy gospodarz Gałek.

Przy pomocy miejscowych, nowym gospodarzom udało się sprawnie uprzątnąć teren, wywożąc stąd tony różnych rupieci. Czego tam nie było! Stare telewizory, lodówki, mnóstwo szmat, zardzewiałego żelastwa, spróchniałych desek, papierów…

— Kiedy odsłoniliśmy budynek i do środka wpuściliśmy trochę światła, zabraliśmy się za odkuwanie tynków. Nie mieliśmy żadnych planów rozmieszczenia oryginalnych pomieszczeń, bo dokumenty się nie zachowały. Wszystko było zabite dechami, zamurowane albo wręcz wyburzone. Powoli zaczął wyłaniać się dawny układ wnętrz. Czuliśmy intuicyjnie, gdzie znajdowały się poszczególne pokoje. Potem przyszła kolej na podłogi. Postanowiłem wykonać je z polskiego kamienia. To dzieło fachowca z Międzyrzeca Podlaskiego. Na Podlasiu są świetni fachowcy, tylko trzeba umieć ich znaleźć — twierdzi pan Waldemar.

Gloria Tibi Domine

Dziś dwór w Gałkach tętni życiem, choć jego gospodarze nie mieszkają w nim na co dzień. Każdy gość jest tu mile widziany i przyjmowany z honorami. Gospodarz wita go biciem dzwonu, odlanym specjalnie na tę okoliczność przez ludwisarzy Felczyńskich z Przemyśla. W momencie przekroczenia progu domostwa doświadczamy innego świata, ale znajomego z historii i literatury. Nie mamy wątpliwości, że mieszka tu duch prawdziwego dworu ziemiańskiego, którego atmosfera działa na wszystkie zmysły.

Mecenas Gujski jest miłośnikiem antyków. Dzięki jego pasji dwór w Gałkach stał się swoistym muzeum dawnej sztuki, która stanowiła o wystroju siedzib ziemiańskich. Znajdziemy tu prawdziwe perełki w postaci rzeźb, obrazów, tkanin czy mebli, wytargowanych na pchlich targach i kupionych w desach całej Polski i za granicą.

— W westybulu umieściliśmy witraże z Orłem Białym i litewską Pogonią oraz herbami poprzednich właścicieli. Wzór Pogoni dostarczył nasz przyjaciel Andrzej Przewoźnik, który zginął w katastrofie smoleńskiej. Są wizerunki wybitnych Polaków Lwa Lechistanu króla Jana III, marszałków wielkich koronnych Potockich, Chodkiewiczów, Żółkiewskich, księcia Pepiego, bohatera Polski i Ameryki naczelnika Kościuszki, marszałka Piłsudskiego — wylicza gospodarz.

— Posadzka w holu wykonana z przepięknego, polskiego, złocistego i szaro-niebieskiego marmuru ze Sławniowic przedstawia stylizowany motyw kwiatu lotosu, będący powtórzeniem realizacji Michała Anioła z placu rzymskiego Kapitolu, pomysł Jarka Antoszczuka — gospodarz ze znawstwem opisuje dworkowe wnętrza.

Uwagę przyciągają monumentalne drzwi w dębowej oprawie z oryginalnymi secesyjnymi witrażami, które otwierają się na salon.

— Kupiłem je oczywiście okazyjnie — zachwala wyjątkowy nabytek pan Waldemar. — Moi przyjaciele wiedzą o mojej pasji, więc co rusz dzwonią do mnie z pytaniem: „Chcesz dwa »ludwiki« w dobrym stanie” albo „Mam świetny żyrandol, Księstwo Warszawskie, okazja nie z tej ziemi”. I jak tu nie kupić! Oczywiście zawsze się targuję. Antykwariusze twierdzą z przekąsem, że jestem skrzyżowaniem Żyda i Ormianina — śmieje się.

Dzięki kolekcjonerskiej pasji gospodarza do Gałek wrócił XIX-wieczny sekretarzyk z serii jasnych biedermeierów.

Każdy gość jest tu mile widziany i nawet nie musi się zapowiadać. Gospodarz wita go biciem dzwonu, odlanym specjalnie na tę okoliczność.

— To jedyny – obok etażerki odkupionej z majątku w Gałkach – oryginalny mebel z przedwojennego dworu, który był zlicytowany przez komornika. Wiemy, że zachował się pochodzący z dworu instrument muzyczny, lecz nie możemy na razie go zlokalizować, chociaż przypuszczamy, że znajduje się w jednej z okolicznych wsi — mówi pan Waldemar. — Do wyposażenia dworu należy kupiona w antykwariacie w Szczecinie posażna sekretera Izabeli z Flemingów Czartoryskiej. W Liwie kupiliśmy secesyjny kredens z oryginalnymi szkłami: stał w stodole u chłopa — dodaje. Przedmiotem szczególnej dumy właścicieli dworu jest żeliwna tablica ze słupa granicznego na kresach z napisem „Rzeczpospolita Polska” i wizerunkiem orła, odzyskana ze składu złomu nad Zbruczem, uratowana tuż przed przetopieniem.

Nie sposób pominąć pieców z miśnieńskimi kafelkami oraz tkanin buczackich, ocieplających dworkowe wnętrze. Najstarsza rzeźba zdobiąca ten dom to aniołek z odłupaną ręką, uniesioną w geście pozdrowienia.

— Początkowo chcieliśmy go zrekonstruować, ale zrozumieliśmy, że to będzie profanacja — tłumaczy pani Małgorzata. — On przez to okaleczenie ma swoją symboliczną wymowę. Każdy, kto przekracza próg tego dworu, kieruje wzrok właśnie na niego. Jest podobny do tego domu, który wiele wycierpiał, ale teraz otoczony jest miłością — podkreśla.

Patriotyczne wieczory

Ale duszą tego dworu są przede wszystkim gospodarze. Życzliwi, otwarci na innych, dobrzy ludzie. Próżno doszukać się w nich wyniosłości czy pychy, wręcz przeciwnie – zarażają skromnością. Przy wiekowym stole spotykają się u Gujskich przedstawiciele starszego i młodego pokolenia. Nierzadko kolacja kończy się recytowaniem wierszy i śpiewaniem pieśni patriotycznych w wykonaniu gości gospodarzy dworu.

— Mamy bardzo wielu przyjaciół, którzy chętnie nas odwiedzają. Zachwalają znakomitą kuchnię mojej żony i chłoną atmosferę tego domu. Niedawnym gościem była u nas Barbara Wachowicz. Niedawno był także Don Walsh, słynny amerykański oceanograf i eksplorer, który zasłynął z wyprawy na dno Rowu Mariańskiego. Wpisał się do księgi pamiątkowej i narysował batyskaf, którym badał morskie głębiny. Bardzo mu się u nas podobało i obiecał, że wróci — mówi z dumą gospodarz.

Nietrudno o takie deklaracje, bo dwór w Gałkach to magiczne miejsce. Okno salonu otwiera się na rozległy taras, a tuż za nim są łąka i stawy. Częstymi gośćmi Gujskich są zatem czaple i bociany, nie wspominając o niezliczonych gatunkach ptaków śpiewających. Wtórują im symfonie żab, które wiosną przyprawiają o zawrót głowy.

W niewielkim oddaleniu od domu gospodarz odrestaurował ogromny spichlerz, w którym urządził skansen dawnych przedmiotów kultury materialnej, w tym narzędzi rolniczych. Ma dwa tysiące skatalogowanych eksponatów. Uzupełniają je stare chaty, wiatraki i studnie, rozrzucone wokół serca posiadłości. Nierzadko goszczą tu dzieci sąsiadów, przyjeżdżają wycieczki uczniów z Warszawy, którzy poznają przyrodę i zwierzęta. W dawnej dworskiej stajence jest dziś miejsce dla kilku koni, kóz, owiec i osiołka, który stanowi atrakcję gospodarstwa. Co roku państwo Gujscy wypożyczają go do betlejemskiej szopki jednej z siedleckich parafii i na Niedzielę Palmową.

— Chciałabym w przyszłości stworzyć tu ośrodek dla dzieci niepełnosprawnych — deklaruje pani Małgorzata. — Bo widzę, jak one świetnie się tu czują. Myślę, że każdy z nas powinien zostawić swój ślad na tej ziemi. Zrobić coś dobrego dla innych.

Dworkowy portyk zdobi napis „Gloria tibi domine”. W tym miejscu, jak nigdzie indziej, owa sentencja ma swoje uzasadnienie.

— Spieszmy się ratować dwory, bo tak szybko odchodzą — mówi pan Waldemar, parafrazując księdza Twardowskiego. — Dbajmy o nasze korzenie, o polskość, co nie jest dziś łatwe, ale gwiazdy zdobywa się przez trudy — puentuje filozoficznie.

Łochów

Popiół i diament, czyli rzecz o pałacu w Łochowie

Gdyby Cyprian Kamil Norwid obudził się dziś w łochowskim pałacu, z pewnością przecierałby oczy ze zdumienia. Majątek jego wuja, „milionowego pana”, jak go nazywał w prywatnej korespondencji, po wojnie zdewastowany przez komunistyczne państwo, dziś w pełni rozkwita. Mieszkańcy Łochowa mówią tak:

— Dobrze, że się taki trafił, co mu do głowy przyszło kupować stare cegły. Bo gdyby nie on, to byśmy takiego pałacu tu nigdy nie mieli.

Dumy nie kryją też miejscowi włodarze, którzy – co tu dużo mówić – pozbyli się kłopotu w postaci szpecącej okolicę ruiny, a teraz szczycą się w folderach odrestaurowanym zabytkiem.

Z wykształcenia filmowiec, już na studiach marzył o kupieniu podobnego majątku.

— Różnie w życiu bywało, nie zostałem filmowcem, ale za to zrealizowałem swoje marzenie. Może kiedyś w tym pałacu powstanie jakaś fabuła, bo historia jego kolejnych właścicieli posłużyłaby za niejeden scenariusz — przyznaje bez cienia wyniosłości Władysław Grochowski, nowy gospodarz łochowskiego majątku.

Niechlubny spadek

Kiedy sześć lat temu przyjechał tu po raz pierwszy, przeraził go nie tyle widok ruin porośniętych chaszczami, co nieokreślony smutek tego miejsca. Szarość, smród po biwakujących w resztkach parku pijaczkach, odór z przypałacowych chlewików i to obojętne spojrzenie w oczach pałacowych lokatorów. Tak! W przegniłych wnętrzach zabytku mieszkało osiem rodzin, zatrudnionych za PRL-u w miejscowym pegeerze. Co zrobić z takim dobrodziejstwem? Pan Władysław kupił więc pałac razem z rodzinami i rozpoczął budowę wygodnego bloku w Łochowie, w którym już mieszkają.

— Nigdy nie żałowałem mojej decyzji — podsumowuje życiowe przedsięwzięcie, choć koszty remontu pałacowych wnętrz i odbudowanie przyległych obiektów przerosły jego wyobrażenia. Kuchnia, wozownia, oficyna, stajnie, gdzie jeszcze przed wojną pyszniły się najlepsze angielskie ogiery, popadły w całkowitą ruinę, ale to nie zraziło nowego właściciela, wręcz przeciwnie, zmotywowało go do działania. Przecież w tym miejscu kwitła ongiś prawdziwa Polska. Przyjechał tę Polskę ratować, wprawdzie nie na najprzedniejszym gniadoszu, jak jego arystokratyczni protoplaści, a zwyczajnym samochodem.

— Gdyby dziś wskrzesić dawnych gospodarzy tego majątku, który przed wojną liczył 800 ha, na pewno wystawiliby swemu następcy wzorową cenzurkę — mówi Mirosław Starczewski, starszy specjalista z siedleckiej Delegatury Mazowieckiego Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków. — Na mapie pałaców Mazowsza to obiekt wyjątkowy — zapewnia.

Uosobienie wykwintności

Pierwszy budowniczy pałacu, hrabia Józef Hornowski, pobudował swój dom na skarpie tuż nad wodami Liwca. Widok z ganku drewnianego dworu był niezapomniany, ale rzeka niebezpiecznie zawłaszczała grunt i dom trzeba było przenieść w głąb parku. Przebudowę dworu powierzono czołowemu architektowi epoki Bolesławowi Podczaszyńskiemu, który uczynił zeń arcydzieło stylu neogotyckiego. Przez stulecia toczyło się tu barwne życie rodów arystokratycznych: Hornowskich, Zamojskich i Kurnatowskich, którzy zasłynęli jako znakomici gospodarze i mecenasi kultury.

Córka ówczesnego właściciela pałacu, Łucja Hornowska, tak wspomina na łamach pamiętnika swój rodzinny dom: „Na kamienny taras od strony ogrodu wychodziły drzwi z bilardowego pokoju, z saloniku i z pokoju matki. Obok wielkiego, zdobnego w rzeźbione mahoniowe meble i olbrzymie zwierciadła salonu, oranżeria z doborem kosztownych roślin, troskliwie doglądanych przez starego ogrodnika i samą panią, wielką amatorkę i znawczynię. W pokojach też pełno koszów z kwiatami, które matka ustawiała i dobierała własnymi rączkami w rękawiczkach, lubiąc estetykę i wykwint w każdym przejawie, i sama zewnętrznie będąc uosobieniem wykwintu. Wielka dama pięknością i obejściem. W głębi oranżerii stał biały posążek Matki Boskiej z Lourdes, przed którym odbywało się w maju, z całym dworem, nabożeństwo. W środku, dwie ławeczki pod palmami, na których można było spocząć lub pogruchać. W wielkim salonie przed kominkiem stała jako ekran, szyba szklana, w pięknej rzeźbionej ramie, a różne zaciszne kanapki w kącikach nęciły do poufnych rozmów. Za bilardowym pokojem był drugi salonik, miejsce zwykłych posiedzeń w zimie, dalej pokój matki, do którego nigdy się nie wchodziło, i pokoje panien, oraz schody na górę, gdzie były pokoje gościnne. Od wjazdu wielki trawnik, wokoło którego przepędzali młode konie, i gdzie harcowały źrebaki. Ganek, o czterech żelaznych słupach, z którego przez tak zwany oszklony »tambor« wchodziło się do przedpokoju, a raczej »hali«, gdzie stała wielka oryginalna, oszklona szafa, zwana biblioteką, ładne, rzeźbione krzesła i kanapki, a na ścianach wisiały piękne sztychy i jelenie rogi oraz lampa pośrodku. Obok wielka jadalnia z gdańskim zegarem, nakręcanym uroczyście o północy, w ostatni dzień roku. Czynił to zwykle ojciec, w czym, po jego śmierci, zastępowali go po kolei trzej synowie. Na wielkiej, pięknej, gdańskiej szafie błękitniały trzy wielkie Delfty: stół był bardzo długi, otoczony wielką ilością dębowych krzeseł, a w kątku stała prasa na serwety, pięknej gdańskiej roboty”.

Norwid w pałacu

Dom Hornowskich wiecznie był pełen gości z całej Europy, którzy przyjeżdżali tu nie tylko, żeby odpocząć i zrelaksować się na polowaniu, ale przede wszystkim, by być blisko znakomitego gospodarza i światłego obywatela, jakim niewątpliwie był Józef Hornowski. Od niego bowiem można było się wiele nauczyć. Jego zasługi wymieniał w prywatnej korespondencji życzliwy mu krewny, urodzony w niedalekim majątku Laskowo Głuchy Cyprian Kamil Norwid. Babka poety Anna z Sobieskich Zdzieborska i Józefa Hornowska (matka hrabiego Józefa) były bowiem siostrami.

Takie zapachy jak tu, nad Liwcem i nad Bugiem, pamiętam tylko z dzieciństwa: macierzanka, rozchodnik, wawrzyniec wilczełyko. Może to one mnie tu przywiodły?

W 1882 roku Łochów przechodzi w ręce hrabiego Zdzisława Zamojskiego. W 1919 roku pałac wraz z parkiem i zabudowaniami gospodarczymi przejęła jego córka Elżbieta, żona Eryka Kurnatowskiego, byłego pułkownika armii carskiej. Niestety, miał on lekką rękę do pieniędzy, które szerokim strumieniem płynęły z majątku na pokrywanie jego długów. Zasłynął za to z hodowli najprzedniejszych koni ze stajni „Łochów”, czym niejako rozgrzeszył się z etykietki utracjusza. On był ostatnim przedwojennym właścicielem łochowskiego majątku. O czasach wojny i okupacji historia milczy, ale można się domyślić, jakim celom służył wówczas pałac. Największych zniszczeń dopełniły czasy powojenne, kiedy majątek przejęło państwo i powierzyło „gospodarowanie” Państwowemu Gospodarstwu Rolnemu. Pałacowe komnaty oddano pracownikom rolnym. W lewym skrzydle urządzono pocztę, w prawym świetlicę. Z czasem rozebrano przepiękne piece kaflowe, ze ścian zdrapano złoto, a sufity, przegniłe od wiecznej wilgoci, pokryły się wielkimi cuchnącymi pęcherzami. Nie zachowała się żadna rodzinna pamiątka po byłych gospodarzach. Meble poszły pod topór, tak samo jak dębowe posadzki i reszta bezcennych sprzętów.

Pokój z widokiem

— Renowację zabytku zacząłem od parku, gdzie zachowało się kilka wiekowych drzew, których nie zużyto na opał w prywatnych chałupach — opowiada Władysław Grochowski, stojąc pośrodku wypieszczonego kosiarką zielonego dziedzińca. Za plecami ma nieznanego pochodzenia figurkę Matki Boskiej, z twarzą pokiereszowaną przez wojny, w przemalowywanych olejną farbą sukienkach. Przetrwała ponad 200 lat. Mistrzowie konserwacji przywrócili jej dawną urodę i powagę, godną czczonego przez lud wizerunku.

— Do tej pory pod tą figurą modlą się miejscowi ludzie i bardzo dobrze. Po to tutaj stanęła i nie zamierzam tego zmieniać — właściciel uśmiecha się pod wąsem. Znacznie więcej pracy włożył w odrestaurowanie pałacu. Ekipy budowlane, przez które przewinęło się kilkaset osób, ściana po ścianie, detal po detalu odtwarzały historyczny wizerunek obiektu, który dziś pełni funkcję Centrum Konferencyjno-Wypoczynkowego. Dyrektor ośrodka Zbigniew Rosłon nie kryje entuzjazmu i satysfakcji z końcowego efektu gigantycznych prac.

— Największym szczęściem jest radość naszych gości, którzy znali pałac sprzed wielu lat, kiedy umierał, a dziś cieszą się jego nowym życiem. Pałac ma świetne położenie. Każdy, kto szuka spokoju i relaksu, znajdzie tu coś dla siebie.

Okna dyrektorskiego gabinetu wychodzą na gazon przed pałacem. Nad ranem, kiedy dom jeszcze śpi, a po trawniku snuje się mleczna mgła, pojawiają się tam sarny i bażanty. Tak było zawsze. I wtedy kiedy pałac tętnił życiem, i wtedy kiedy dogorywał. To przyroda nadaje temu miejscu wyjątkowy charakter. Łochowski majątek znajduje się w obszarze Nadbużańskiego Parku Krajobrazowego. U podnóża pałacu spotykają się dwie najurokliwsze rzeki Mazowsza i Podlasia.

— Takie zapachy jak tu, nad Liwcem i nad Bugiem, pamiętam tylko z dzieciństwa: macierzanka, rozchodnik, wawrzyniec wilczełyko — wylicza pan Władysław. — Może to one mnie tu przywiodły — mówi tajemniczo.

Na hotelowych gości w pałacu czeka ponad 200 miejsc noclegowych. Parter zarezerwowany jest na sale reprezentacyjne: balową, muzyczną, kawiarnię i salonik kominkowy. Na pierwszym piętrze mieszczą się sale konferencyjne: Lazurowa, Wrzosowa i Bursztynowa, a także apartamenty Elżbiety i Stefanii, na poddaszu zaś apartament Zamojskiego i Kurnatowskiego. Każdy w innym stylu, zgodnie z gustami wielkich poprzedników obecnego gospodarza. Atrakcją tego obiektu jest niewątpliwie nowoczesny kompleks spa. Od niedawna działa też powstała w zabytkowej drewutni pracownia ceramiczna, prowadzona przez artystę Romana Kuzyliaka. Pod jego fachowym okiem chętni mogą uczyć się tego rzemiosła. Dla potrzebujących duchowego wyciszenia gospodarz sprowadził zabytkowy kościółek z Wólki Dobryńskiej. Posadowiony nad lustrem wody Liwca dodaje temu miejscu metafizycznej lekkości.

— Chcemy, by każdy poczuł się tutaj wyjątkowo — zapewnia dyrektor obiektu. — By nie tylko odpoczął wśród nadbużańskiej przyrody, ale i nabrał chęci do życia. Czuł się tu komfortowo i swobodnie i wracał do nas, kiedy tylko tego zapragnie — podkreśla.

Sinołęka

Sinołęckie noce i dnie

Słowo „szczęście” nierzadko gości w ich języku. Choć niezwykle zapracowani, tu, w sinołęckiej posiadłości pod Kałuszynem, czują się spełnieni. Dariusz i Iwona Sutkowscy odrestaurowali perełkę mazowieckiego pogranicza, która przed wojną była siedzibą najlepszych polskich sadowników i ogrodników. Dziś to oni do nich należą.

Jedni mówią o nim pałac, inni skłonni są przypisywać mu cechy tradycyjnego dworu, tyle że wzbogaconego o elementy wiejskich wilii w stylu angielskim, ale dla państwa Sutkowskich terminologia w tym przypadku nie ma większego znaczenia.

— To jest dwór zwany pałacem — śmieje się pan Dariusz, który – co tu dużo mówić – ma niebywałą intuicję do tego typu miejsc i od razu wie, czy warto dla nich tracić serce. Ale – jak zaznacza – tylko jego połowę, bo reszta należy do rodziny. Kiedy przed niespełna sześcioma laty właściciel firmy „Sutkowscy. Szkółka drzew i krzewów ozdobnych” zobaczył ten dom, wiedział, że będzie o niego walczył do ostatniego tchu. Ledwie co zadomowił się w dworze w Starej Niedziałce pod Mińskiem Mazowieckim, już zatęsknił za następnym zabytkiem. I chwała mu za to. Gdyby nie państwo Sutkowscy, z mapy naszego regionu zniknęłoby kilka pereł ziemiańskiej architektury, które odnowione i pielęgnowane z największym pietyzmem są dziś wizytówką Mazowsza i Podlasia. Wie o tym najlepiej siedlecki konserwator zabytków, który Sutkowskich wynosi na piedestał i każe innym ich naśladować.

— Doskonali gospodarze, którzy ratują dobro narodowe — podsumowuje krótko Stanisław Fiedorczuk.

Sinołęcki zabytek przykuł też uwagę Piotra i Marcina Libickich, którzy w swojej najnowszej publikacji „Dwory i pałace wiejskie na Mazowszu” poświęcają mu szczególnie dużo uwagi. Według historyków sztuki dwór w Sinołęce „należy do najciekawszych ziemiańskich siedzib wzniesionych z początkiem XX wieku na Mazowszu. Nie posiada żadnej historycznej cechy polskiego dworu i żadnej, która w powszechnej świadomości za taką mogłaby uchodzić, a jednak uznawany jest za realizację utrzymaną w szerokim nurcie stylu polskiego. (…) Motyw serialny z dużymi oknami przywołuje wspomnienie rezydencjonalnej architektury angielskiej w subtelny sposób czerpiącej z klasycystycznego dziedzictwa szesnastowiecznych Włoch. Zresztą modernistyczny wyraz dworu w Sinołęce – brak dekoracji, proste formy, duże okna – wydaje się konsekwencją nawiązania do angielskiego country house – »domu wiejskiego« z początków XX wieku”.

Nie przedawkować marzeń

— Prawdziwa przygoda z Sinołęką zaczęła się nie od dworu, a od spichlerza — zaznacza Dariusz Sutkowski. — Dowiedziałem się, że ten najstarszy we wsi zabytek, pochodzący prawdopodobnie z XVII wieku, jest na sprzedaż. Konserwator jednak nie wyraził wówczas zgody na transakcję, uważając, że należy on do całego majątku, w skład którego wchodzi pałac z początku XX wieku i starszy od niego o wiek dwór oraz zabytkowa kaplica Matki Boskiej Szkaplerznej. Jak kupować, to wszystko — śmieje się dziś pan Dariusz. Ale sprawa nie była taka prosta. Ówczesny właściciel majątku najpierw zgodził się na sprzedaż całości, a po roku wycofał się z transakcji.

Jak kupować, to wszystko – pałac z początku XX wieku i starszy od niego o wiek dwór oraz zabytkową kaplicę Matki Boskiej Szkaplerznej i spichlerz z XVII wieku…

— Kiedy mi o tym powiedział, poczułem ukłucie w sercu. Zdążyłem już pokochać to miejsce i nie mogłem uwierzyć, że nie będzie moje. Postanowiłem cierpliwie czekać. Przetrzymałem właściciela i w końcu nabyłem od niego mój pałaco-dwór oraz 300 ha ziemi, kaplicę i drewniany dworek, który mieści się tuż przy świątyni — podkreśla gospodarz Sinołęki, nie kryjąc dumy.

Dąbrowska w ogrodzie

Sinołęka należała przed wojną do najlepiej prosperujących ośrodków sadowniczych w Polsce. Pod koniec lat 20. majątek liczył 654 ha, historia zatoczyła więc koło. Dziś Sinołęka jest w rękach największego producenta iglaków i krzewów ozdobnych, które podbijają zarówno zachodnie, jak i wschodnie rynki. Upodobali je sobie także Skandynawowie, którzy często bywają w szkółce państwa Sutkowskich i osobiście wybierają interesujące ich krzewy. A jest z czego wybierać. 300 ha upraw z niezliczoną ilością gatunków iglaków, które przez sześć lat, niczym w toskańskim krajobrazie, „dojrzewają” do sprzedaży.

— Podjęliśmy trud przywrócenia nie tylko świetności architektonicznej i ogrodowej tego miejsca, lecz także pragniemy ocalić od zapomnienia historię zapisaną pracą wielu pokoleń mieszkańców oraz przybywających do Sinołęki gości — mówi Iwona Sutkowska. A gości jest tu zatrzęsienie, podobnie jak u ostatnich przedwojennych właścicieli Sinołęki – dr. Władysława Filewicza i jego żony Marii z Buczyńskich. To dzięki Filewiczowi sława Sinołęki sięgała daleko poza granice Polski. Ten wybitny badacz, z wykształcenia doktor medycyny, znany był przede wszystkim jako lekarz drzew i znakomity sadownik. Na temat badań, które przeprowadzał w Sinołęce, dotyczących m.in. handlowych plantacji jabłoni i grusz oraz uprawy w surowym klimacie, wygłaszał referaty w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Niemczech, Skandynawii i w Rosji. W sinołęckim majątku gościli wybitni profesorowie, lekarze, artyści i pisarze oraz studenci SGGW, którzy pod okiem słynnego profesora zgłębiali tajniki sadownictwa. Nauczycielka z miejscowej szkoły Michalina Zborowska tak wspominała ten okres w swoim pamiętniku: „Około roku 1932 widziałam we dworze panie Dąbrowską i Nałkowską. Każdą osobno. Nie rozmawiały ze mną, bo ja siedziałam przy stole z młodzieżą, to jest na szarym końcu. Pani Nałkowska rzadziej przyjeżdżała tu, natomiast częstym gościem na polowaniach był jej mąż Jan Tomasz Gorzechowski. Panią Dąbrowską pamiętam spacerującą po ogrodzie – malutką, szczuplutką, całą w bieli. Może właśnie tu myślała o losach swych bohaterów powieści »Noce i dnie«”.

Chlubne dziedzictwo

Wojna zastała Filewiczów w Ameryce, skąd już do kraju nie powrócili. Majątek w Sinołęce przejęło państwo i utworzyło tu PGR. Do lat 90. w pałacu mieściła się siedziba Instytutu Sadownictwa SGGW. Potem zabytek kupił prywatny przedsiębiorca, który nie poczynił w nim większych zmian. Od niego pałac nabył Dariusz Sutkowski i przeznaczył go na prywatną rezydencję. Zanim zaczął go remontować, musiał doprowadzić do porządku urokliwą kaplicę pod wezwaniem Matki Boskiej Szkaplerznej, którą kupił wraz z majątkiem. To unikatowy zabytek sakralny na Mazowszu – jedyna świątynia w stylu barokowym, która zachowała wewnętrzny układ typowy dla gotyku. Według miejscowej legendy w tym przepięknym kościółku ukazała się Matka Boska.

— Najpierw musiałem odrobaczyć świątynię, bo była niemiłosiernie atakowana przez korniki — wspomina gospodarz. — Przez dwa tygodnie budynek był szczelnie oklejony specjalną taśmą, a w środku odbywało się gazowanie robaków. Sam byłem ciekaw, jak to się wszystko uda — mówi pan Dariusz. — Po około dwóch tygodniach operacja została zakończona. Kiedy weszliśmy do środka, nie mogliśmy uwierzyć, że w drewnie siedziało tyle robactwa. U stóp figury św. Nepomucena leżał stos martwych korników. Podobnej operacji poddałem później inne rzeźby i obrazy z kościoła. Potem przyszła kolej na pałac.

Nad renowacją zabytku pracowało ponad pięćdziesięciu robotników różnych specjalności. Wszystko odbywało się pod okiem konserwatora zabytków, by nie uchybić architektonicznym walorom tego obiektu i jego pierwotnemu przeznaczeniu.

— Musieliśmy wzmocnić stropy nadwerężone ciężkim sprzętem laboratoryjnym, który stał w górnych pokojach — opowiada właściciel obiektu. — Z zewnątrz nie zmieniliśmy zupełnie nic poza ogólnym odnowieniem pałacu. Natomiast środek dostosowaliśmy do naszych potrzeb. Nie umiem doliczyć się pokoi, ale pamiętam, że podczas remontu każde pomieszczenie było numerowane i tych numerków było czterdzieści sześć — przyznaje pan Dariusz.

Urok chwili

Gospodarz oprowadza po swoim domostwie urządzonym w klasycystycznym stylu, z ciężkimi meblami ze szlachetnego drzewa i kryształowymi żyrandolami. Całość przypomina siedziby oświeceniowych monarchów. Piwnica bogata w liczne korytarze i zimne groty kryje prawdziwe skarby. To w jednej z nich dojrzewają nalewki, specjalność pana Dariusza, których receptury nie zdradza, ale hojnie częstuje szlachetnym trunkiem.

Jego ulubionym miejscem jest taras, gdzie każdego ranka o godzinie 7.00 przysiada na kawkę i papierosa.

— Bez względu na pogodę — zaznacza. — Tu mieszka nam się naprawdę cudownie, i choć nie mamy czasu na nic, staramy się z żoną delektować każdą chwilą w naszym parku i ogrodzie. Nawet kiedy wracamy do domu grubo po północy, nie odmawiamy sobie spaceru. Nie miałem pojęcia, ile tu jest sów! Ich pohukiwania w połączeniu z koncertem żab to naprawdę cudowne zjawisko. Odwiedzają nas też czaple, żurawie, sarny i zające, ale nie zawsze są to pożyteczne wizyty, bo czaple, niestety, połykają nasze karpie ze stawów — uśmiecha się pobłażliwie. A trzeba zaznaczyć, że karpie są tu pod szczególną ochroną. Codziennie o 16.00 gospodarze idą na mostek przerzucony nad stawem i karmią swoich ulubieńców. W jednej sekundzie do pokarmu rzuconego na wodę podpływają dziesiątki okazałych ryb – karpi koi. Pomarańcz ich łusek kontrastuje z różem wodnych lilii, które spokojnie dryfują u brzegu.

— Pyta pani o szczęście? To jest nasze szczęście. Ta chwila spokoju, kiedy patrzymy na wodę. Ta mgła, która się skrada pod sam dwór znad rzeczki tuż przy lesie. Ten jesienny deszcz, pachnący zawsze tak samo. Czy trzeba więcej?

Tekst: Monika Mikołajczuk | Zdjęcia: Bartek Kosiński

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów