Reportaże

Pieszo wzdłuż wschodniej granicy

Pomysł na tę wyprawę zrodził się dawno temu: przejście wzdłuż wschodniej granicy Polski na piechotę. Dlaczego? Bo słyszeliśmy legendy o starych cerkwiach i porzuconych wsiach. Bo zwykle jeździmy bardzo daleko, a nie wiemy, co pod nosem. Bo chcemy po prostu iść przed siebie, nie licząc czasu i nie martwiąc się niczym. Rodzina przyklaskuje, część znajomych puka się w czoło. Ruszamy we dwójkę: wuj i ja.

Dzień pierwszy

Pierwszym punktem na naszej trasie jest Medyka, malutka miejscowość przy przejściu granicznym z Ukrainą. Docieramy do niej busem, po wcześniejszej nieprzespanej nocy w pociągu relacji Warszawa-Kraków-Przemyśl. Nazwa wsi pochodzi od miodu, z którego słynęły niegdyś okoliczne pasieki. Podobno bywał w Medyce nawet Władysław Jagiełło. Legenda głosi, że podczas jednej z wizyt okrutnie się przeziębił, słuchając późną nocą śpiewu słowików. W rezultacie zmarł podczas dalszej podróży w pobliskim Gródku, zwanym od tego Jagiellońskim. Historia pozwala sądzić, że kiedyś musiał być w Medyce zamek, skoro zatrzymywał się tam sam król. Po zamku nie ma jednak śladu, jest za to kościół, a przejeżdżająca obok na rowerze starsza kobieta nie omieszka nas poinformować, że ten pochodzi z XVII w. Ufundowany przez Zygmunta III Wazę trzyma się całkiem nieźle. Jako że to pierwszy nasz obiekt na całej trasie, oglądamy i fotografujemy go dość dokładnie. Potem zaglądamy do ruin starej synagogi i wyruszamy dalej.

Kolejne wsie – Torki, Leszno, Nakło – to przegląd urokliwych cerkwi i kościołów. Pełni początkowego zapału, każdą budowlę traktujemy z szacunkiem: sporządzamy dokumentację fotograficzną, tekstową i rysunkową. Liczymy liczbę naw, cebulastych kopuł, sprawdzamy stan belek w stropie. Próbujemy zajrzeć do środka, ale – ku naszej konsternacji – najczęściej okazuje się to niewykonalne (“Eeee, ten od kluczy to wyjechał do miasta”, “A nie, to zamknięte, to w niedzielę państwo wróćcie”).

W Stubnie, zgodnie z wytyczoną trasą, skręcamy w pole, szukając rezerwatu z szachownicą kostkową w tle. Roślina ta występuje jedynie w okolicach Przemyśla, więc kusi nas, by ją zobaczyć w warunkach naturalnych. Ale zamiast rezerwatu, stawów i pamiątkowych zdjęć trafiamy na ściernisko, dżunglę przerastającą nas o jakieś pół metra oraz wielkie owady, gryzące z perwersyjną przyjemnością. Przez kolejne kwadranse kręcimy się w kółko, torujemy drogę na oślep, wpadamy w coraz to większe bagna, a nasz poziom irytacji rośnie wprost proporcjonalnie do kończącej się w butelce wody. Nie muszę chyba dodawać, że żadnej szachownicy nie widzieliśmy. Zrezygnowani, ostatnie kilometry do Kalnikowa pokonujemy drepcząc. Zmęczeni długą podróżą, brakiem snu i walką z dziką przyrodą zasypiamy w miejscowej stadninie koni. Zamiast planowanych 24 kilometrów, zrobiliśmy około 30. Świetny start.

Dzień drugi

Wstajemy wczesnym rankiem, w miarę wyspani, i kierujemy się w stronę Chotyńca. Nie prowadzi tam żaden szlak, ale gospodarz pokazuje nam skrót przez pola (“Najpierw prosto, o tam, tam, potem w prawo, dwa razy w lewo i na wieś, i już jesteście”). Punktem docelowym jest tamtejsza cerkiew: drewniane cacuszko. Gdy już chcemy odejść, zatrzymują nas miejscowi, którzy podpowiadają, że za chwilę rozpocznie się nabożeństwo i można będzie zajrzeć do środka. I rzeczywiście. Wchodzimy i zapadamy się w małe, ciemne pomieszczenie, pachnące w charakterystyczny dla cerkwi sposób. W przewodniku jest napisane, że to jeden z najpiękniejszych zabytków na całej trasie. Już teraz, po zaledwie dwóch dniach wędrówki, jestem skłonna w to uwierzyć.

Idąc dalej, trafiamy do Młynowa, gdzie czeka kolejna cerkiew i nagrobek kompozytora hymnu Ukrainy, niejakiego Mychajła Werbyćkiego. Po chwili relaksu przy miejscowej rzece oraz biegu na czas z plecakami na odcinku specjalnym w lesie pełnym gzów docieramy do Kobylnicy. Niestety, po zabytkach, jakie obejrzeliśmy do tej pory, murowana cerkiew z XX w. nie robi na nas wrażenia.

Wieczorem jesteśmy w Wielkich Oczach. Litościwa gospodyni z domu przy rynku widząc, jak miejscowi patrzą na nas podejrzliwie, postanawia nas przenocować. Przy rosole i herbacie słuchamy malowniczych opowieści. O sanktuarium, w którym znajduje się kopia Czarnej Madonny z Jasnej Góry z 1613 r. autorstwa Franciszka Śniadeckiego, której głowę oplatają kiście winogron. O tym, że we wsi nie ma już rodzin ukraińskich, została tylko jedna, taka z dziada pradziada. I o tym, że chluba Wielkich Oczu – cerkiew – przez długi czas służyła za… gnojownię, a synagoga za jajcarnię, a potem za sklep meblowy.

Dzień trzeci

Na dzień dobry dostajemy śniadanie (“Państwo nic nie zjedzą? Mowy nie ma!”) i ruszamy sfotografować miejsca, o których słyszeliśmy wczoraj. Kontrast między stanem cerkwi a synagogą jest dość bolesny. Potem kierujemy się zaplanowaną trasą: robi się coraz gęściej, ciaśniej, drogi mniejsze, domy rzadsze, asfalt nagle się urywa… Po kilku kilometrach dochodzimy do Wólki Żmijowskiej, gdzie doliczamy się raptem 5–6 drewnianych chałup. Spośród drzew na małym pagórku wyłania się cerkiew. Kolejna piękna i kolejna porzucona. Żal.

Ojej, dzień dobry, a co tu państwo robią? Ale to tak piechotą? No naprawdę? Ile kilometrów, bo chyba źle zrozumiałem?”

Wędrując wzdłuż granicy, nie niepokojeni praktycznie przez nikogo, dochodzimy do miejscowości Krowica Sama. Zegar wskazuje 13:00, co oznacza przerwę. Przerwy podczas marszu są bardzo istotne, mają swoje odmiany i spełniają ważne funkcje. Istnieje przerwa towarzyska lub meteorologiczna, przerwa płynna (“Pij, pij, przecież nie ma co tej wody nosić”), fałszywa (“Wiesz co, muszę schować aparat”) lub motywacyjno-konsumpcyjna. Do przerw zaliczyć należy zaleganie (relaks w miłym otoczeniu połączony z bebeszeniem rzeczy tudzież przysypianiem) oraz tzw. kryzysówkę albo “zgon przy szosie” (przerwa w pozycji leżącej, połączona ze zdejmowaniem butów, występuje na ostatnim odcinku codziennej trasy, charakteryzuje się umieszczeniem połowy ciała na trawie, a połowy na asfalcie). W Krowicy mieliśmy do czynienia z zaleganiem.

Po zmianie zakrytych butów na sandały czeka nas kilkukilometrowy marsz przez las. Spotykamy zmotoryzowaną straż graniczną, która z zainteresowaniem sprawdza, kim jesteśmy i gdzie idziemy (“Ojej, dzień dobry, a co tu państwo robią? Ale to tak piechotą? No naprawdę? Ile kilometrów, bo chyba źle zrozumiałem?”). Zdumienie damsko-męskiego duetu pograniczników jest rozczulające, ale podobne słowa będą padać z ust ich kolegów po fachu wielokrotnie na całej trasie. Nocleg w uzdrowisku Horyniec-Zdrój. Ciepły prysznic, gorąca herbata. Proste przyjemności po 35 kilometrach marszu.

Dzień czwarty

Dziś raczej krążymy i zwiedzamy niż wyrabiamy plan kilometrowy w linii prostej. Odległość między Horyńcem a Werchratą to jakieś 16 kilometrów, ale – chcąc zaliczyć wszystkie atrakcje wymienione w przewodniku – zamierzamy zrobić około 30. Po drodze mijamy stary cmentarz z pomnikiem Polaków poległych w walce z Ukraińcami, zespół klasztorny franciszkanów i kapliczkę z cudownym źródełkiem. Wszystko dobrze opisane, przygotowane na turystów, łatwe do odnalezienia. Jak dla nas trochę za prosto.

Największym odkryciem jest Brusno – malutka miejscowość, która jakby zatrzymała się w czasie. Chylące się ku ziemi chałupy, przydrożne krzyże ozdobione polnymi kwiatami. W oknach kolorowe szarfy. Ludzie siedzą na zewnątrz i spokojnie patrzą w przestrzeń. Cisza. Pierwszym cudem Brusna jest tamtejsza cerkiew pw. św. Paraskiewy z 1676 r., która wyrasta jakby… z przydomowego ogródka, otoczona sałatą i koprem. Niesamowity i wzruszający widok. W dodatku można zajrzeć do środka. Nikt nas nie pilnuje, nikt na nas nie zwraca uwagi. Drugim skarbem miejscowości jest ukryty w małym zagajniku stary cmentarz z licznymi nagrobkami bruśnieńskimi, z krzyżami przypominającymi krzyże maltańskie (nazwa pochodzi od zakładów kamieniarskich w Bruśnie). Zachowały się tam także nagrobki ewangelików, które zamiast krzyża zwieńczone są trójkątem. Wszystko ginie w trawie i jeżynach. Za kilka lat zniknie zupełnie.

Dzień piąty

Dziś spokojnie i lekko, planowany dystans to raptem 30 kilometrów. Na trasie senne wsie, klekoczące bociany, cerkiew w Prusiu oraz budowa nowej drogi łączącej Hrebenne z Werchratą. W połowie trasy miejscowość Siedliska i prawdziwa ciekawostka! Oprócz tradycyjnych już obiektów (kapliczki, cerkwie, drewniane domy) znajduje się tu Muzeum Skamieniałych Drzew. To osobliwość geologiczna, która występuje tylko w dwóch miejscach na świecie: na tym terenie Polski i na… Florydzie.

Pożegnawszy Siedliska, idziemy na Hrebenne, a tam kolejne zaskoczenie. Drewniana cerkiew pw. św. Mikołaja z XVII w. jest akurat w remoncie, ale jeden z robotników, pan Bogdan, zgadza się nas po niej oprowadzić. Pokazuje każdy kąt, pozwalając zajrzeć do zakrystii czy za ołtarz. Zaciekawieni dziwnymi eksponatami zagajamy:

– A co to za czaszka, która leży tutaj na dole, przy wejściu?

– A to żeśmy teraz wykopali, jak tutaj drogę przy wejściu robimy. Tu mnóstwo ludzi pod ziemią leży. Jak pani chce, to se może pani wziąć…

Nie skorzystaliśmy.

Dzień szósty

Trasie Lubycza Królewska – Tomaszów Lubelski towarzyszy refleksja na temat możliwości własnego organizmu. Nie chodzi tylko o obolałe nogi. Na takiej wyprawie zdecydowanie poszerza się definicja bólu. Codziennie dokucza coś innego: plecy, kręgosłup, biodra, stopy, kolana. Wiąże się to z marszem i z dźwiganym plecakiem. Dziewięć kilogramów wchodzi w nogi, w kolana, w palce. Pod koniec dnia każdy kilometr jest wyzwaniem. Zabójcze są zbyt długie przerwy, bo wymęczone stopy ciężko startują. Miarą zmęczenia jest też to, czy mięśnie “zasypiają” spokojnie, czy “rzucają się” w pościeli. Na razie jeszcze się “rzucają”.

Dzień dziewiąty

Plecaki odchudzone, uśmiechy na twarzach – z Tomaszowa ruszamy na Machnówek. Po drodze sporo byłych PGR-ów, kościołów oraz straszący na polach barszcz. Do tego Dyniska Stare z przepiękną historią rodu Skolimowskich (bywał tam sam Franciszek Liszt, tam też rozkwitła tragiczna miłość Artura Grottgera i Wandy Monne) i urocza miejscowość Szczepiatyn. W Machnówku przykre zaskoczenie. Chodzimy od domu do domu w poszukiwaniu noclegu. Wszyscy się odwracają albo nas wręcz ignorują. Na plebanii księdza brak, sołtysa we wsi też nie ma. Wreszcie jeden z przechodniów wspomina o zajeździe w Ulhówku, znajdującym się 13 kilometrów wcześniej i to w przeciwną stronę. Jest 18:30, za nami 40 kilometrów, od śniadania nic nie jedliśmy, woda się kończy. Spoglądamy na siebie i cóż, oboje wiemy, że nie ma zmiłuj. Asfaltową szosą, w dodatku trochę pod górę. Po morderczych 8 kilometrach łapie nas wracający z jakiejś innej wsi bus. Docieramy do zajazdu, gdzie litr soku pochłaniamy w minutę. Zasypiając tego wieczora, mam wrażenie, że moje nogi oddzieliły się od ciała i leżą gdzieś obok. Kres możliwości?

Dzień dziesiąty

Pobudka o 6:30 i powrót na planowaną wcześniej trasę. Marsz monotonną szosą wśród równie monotonnych pól. Słońce przypieka coraz bardziej. Pierwszy przystanek w urzekającym Chłopiatynie. Zielony wąwóz, schludne domy i ogrody pełne kwiatów. Na końcu wsi obiecana śliczna cerkiew. Sesja zdjęciowa, a potem relaks przy sklepie. Siedzimy na plastikowych krzesełkach, pijemy wodę z magnezem i czekamy na dostawę pieczywa, które przyjeżdża tu o… 11.00.

Następny kierunek – Myców. Znajduje się tam podobno piękna cerkiew ze starymi malowidłami. Prosimy o klucze u sołtysa. Wchodzimy i dosłownie zapiera nam dech. Malowidła są na wyciągnięcie ręki. Wszystkie zjawiskowo piękne i w strasznym stanie. Odpada farba, kontury blakną, niszczeją deski. Piękna historia zapisana na ścianach powoli znika przez nikogo niezatrzymana…

Odurzeni wrażeniami z Mycowa postanawiamy jeszcze odwiedzić Wyżłów, opuszczoną starą wieś na granicy Polski i Ukrainy. Mijający nas przedstawiciel straży granicznej ostrzega, że nikt tam już nie mieszka. Jego słowa potwierdzają się. To wieś, o której świat zapomniał. Początkowo żyli w niej głównie Ukraińcy, ale zostali wysiedleni w latach 1945–1947. Wysokie drzewa zasłaniają domostwa, resztki siedlisk giną w gigantycznych pokrzywach, drogą dawno już nikt nie chodził. Wszystko otula cisza, ale nie ma w niej cienia grozy.

Dzień dwunasty

Za nami Dołhobyczów, Kryłów z ruinami zamku i pozostałościami cmentarza żydowskiego oraz Hrubieszów, z wieżą widokową, z której rozciąga się widok na Ukrainę, tory kolejowe i tzw. Królewski Kąt, czyli miejsce przeprawy Chrobrego przez Bug w XI w. Przed nami morze zieleni. Po wizycie w Strzyżowie kierujemy się na Zosin, schodzimy z szosy prosto w objęcia nadbużańskich łąk. Bujne trawy, ogromna przestrzeń, krowy, bociany i my. Tyle odcieni zieleni, ile bieli śniegu u Eskimosów. Do tego płynący spokojnie, jakby od niechcenia, majestatyczny Bug. Minąwszy przejście drogowe z Ukrainą i najdalej wysunięty fragment Polski na wschód, trafiamy do miejscowości Łuszków. Tam odnajdujemy cmentarz prawosławny, niegdyś unicki, obecnie zdewastowany i zarośnięty. Po kilku kilometrach dochodzimy wreszcie do Horodła, a że pora wczesna i nie jesteśmy zmęczeni, idziemy zwiedzić kościół z XVII w. oraz cerkiew pw. św. Mikołaja z 1932 r. Różni się ona kompletnie od tych, które do tej pory widzieliśmy. W środku bardzo skromna. Jedyne, co zwraca uwagę, to ogromny, bogato zdobiony ołtarz. Kościelny zdradza, że w czasie wojny cerkiew uległa zniszczeniu, a po jej odbudowie przez wiele lat służyła jako magazyn rowerowy.

Dzień trzynasty

Dziś dzień historyczno-wspominkowo-martyrologiczny. Na początek kopiec na pamiątkę słynnej unii w Horodle. Potem Dubienka i pomnik-czołg. To tam właśnie, w lipcu 1944 r., wojska radzieckie I Frontu Białoruskiego osiągnęły linię Bugu, a następnie przekroczyły go, zdobywając Dubienkę. Trzeci punkt historyczny na trasie to Uchańka i kopiec nr 2. Tym razem przenosimy się w czasy Kościuszki, do 1792 r., kiedy to naczelnik, wówczas jeszcze generał-major, dowodzący dywizją w sile 6 tysięcy chłopa (lub żołnierzy), obsadził linię Bugu od Woli Habowej aż po Uchańkę. Przeciwko Kościuszce Rosjanie skierowali aż 30 tysięcy ludzi. Przez 6 godzin na łąkach pod Uchańką polska dywizja w zaciętej walce powstrzymywała przeważające siły nieprzyjaciela, zadając mu dotkliwe straty. Wieczorem, co prawda, dywizja Kościuszki pod naporem Rosjan wycofała się na zachód, ale co tam, jest o czym opowiadać i jest się czym chwalić. Zresztą, czy może być coś przyjemniejszego niż lekcja historii w plenerze?

Dzień czternasty

Podczas pieszej wędrówki, oprócz dobrze dobranych butów, odpowiednio wyważonego plecaka, dużej porcji optymizmu, ważna też jest sztuka nawigacji. W naszym przypadku podstawą są magiczne kartki z opracowaną trasą. Każdy dzienny odcinek jest opisany, obok znajdują się skserowane i wklejone fragmenty przewodnika. Kartki zawierają różnego typu uwagi: „za czerwonym szlakiem w lewo”, „trzymać się drogi przy moście”, „pozostałości pałacu, ale nie musimy tam iść”. Do tego hasła o miejscowościach z noclegami oraz numer dodatkowej mapy, do której w razie wątpliwości można zajrzeć. Takich map mamy 14.

Rano wyciągamy dwie kartki przeznaczone na dany dzień, oglądamy trasę, lokalizujemy niespodzianki i trudne miejsca. Po dotarciu do celu porównujemy stan realny z tym, co napisane (co często kończy się dużym rozbawieniem). Mapy dodatkowe nie zawsze pomagają. Miasta nie zmieniają swego położenia, ale niektórych dróg już nie ma. Szlaki turystyczne zwykle poprowadzone są zgodnie z zasadą „turysto, radź sobie sam”.

Kartki zawierają różnego typu uwagi: “za czerwonym szlakiem w lewo”, “trzymać się drogi przy moście”, “pozostałości pałacu, ale nie musimy tam iść”.

Pod koniec każdego dnia przychodzi moment weryfikacji trasy. Chowamy kartki nieaktualne, wyjmujemy następne. Liczymy kilometry (wuj: „Coooo, ja mam tak daleko dojść? Nie wiem, czy dam radę…”) oraz sprawdzamy nasze położenie na mapie zamieszczonej na grzbiecie towarzyszącego nam przewodnika. Im wyżej jesteśmy, tym większy uśmiech. Dzisiaj uśmiechaliśmy się bardzo szeroko, bo w planach mieliśmy tylko 25 kilometrów, a po południu mogliśmy się zrelaksować na jednym z nielicznych kąpielisk nad Bugiem.

Dzień siedemnasty

Dwie trzecie trasy już za nami. Budowa cerkwi nie ma dla nas tajemnic, potrafimy rozpoznać, czy w danym lesie będą komary, kolekcjonujemy nazwy wód źródlanych, którymi podczas marszu gasimy pragnienie. Sprawdziliśmy też stan Bugu we Włodawie oraz przeżyliśmy groźną burzę, która przygnała nas do fantastycznego gospodarstwa agroturystycznego w Kuzawce. Pani Ula wita nas pączkami, robi tyle herbaty, ile chcemy, przygotowuje obiad i kolację. Podpowiada, gdzie znaleźć nocleg w Kodniu i co powinniśmy po drodze zobaczyć. I co najważniejsze – usiądzie i porozmawia na każdy temat: o gminie, o miejscowych wierzeniach, o tym, kto, kiedy i dlaczego przekracza nielegalnie granicę i o mieszanych polsko-białoruskich małżeństwach. Żal nam było opuszczać to miejsce.

Trasa jednak czeka, a na niej Jabłeczna, maleńka miejscowość nad samym Bugiem, słynąca z przepięknego monasteru św. Onufrego. To dziś jeden z siedmiu (!) zakonów prawosławnych w Polsce. Cały zespół (cerkiew, budynki mieszkalne i okoliczne kaplice) utrzymany jest w świetnym stanie. Wszystko można zobaczyć, obejrzeć, a pełniący na terenie monasteru posługę seminarzyści odpowiadają na każde pytanie. Wszyscy są tu uśmiechnięci i uduchowieni. Ta atmosfera wpływa też na każdego, kto się tu zatrzymuje.

Dzień osiemnasty

Kolejne miejsce pełne magii to Kostomłoty, gdzie znajduje się jedyna na świecie katolicka parafia neounicka obrządku bizantyjsko-słowiańskiego, czyli Cerkiew św. Nikity. W Kostomłotach jest obecnie około 300 neounitów. Opuszczając wieś, zahaczamy o sklep spożywczy. Stojący, a raczej kiwający się obok niego panowie chcą nas wciągnąć do rozmowy. Dochodzą do wniosku, że musimy być małżeństwem i to nasza podróż poślubna. Kiedy jednak zdradzamy, kim jesteśmy i jaki jest cel naszej podróży, gratulują nam krzepy i życzą szerokiej drogi. Żegnamy ich uśmiechem i maszerujemy na Terespol.

Dzień dziewiętnasty

Wcześniej czy później musi przyjść kryzys. Znużenie tym samym schematem dnia. Pobudka, pakowanie przepoconych ciuchów, oklejanie stóp plastrami. Zakupy w lokalnym sklepie, kiedy to brak jakiejkolwiek drożdżówki to jak brak nadziei. Miarowy marsz: raz, dwa, raz, dwa. Kobiety siedzące przy płotach, zawiani mężczyźni pod sklepem i szczekająco-kaszlące kundle. Znowu te same komentarze: „Ooooo, to ciężko tak iść… a po co tak idziecie? Mi to by się nie chciało, nie lepiej rowerem?”. Próba tłumaczenia wywołuje tylko pobłażliwy uśmiech.

Pierwsze osiem kilometrów jak najszybciej. Po drugiej ósemce przerwa, chwilowa ulga, jakże zwodnicza. Milczymy, gapimy się przed siebie. Wuj nie zrobił dziś ani jednego zdjęcia. Ja coś tam pstrykam, ale bez przekonania. Te same obiekty, podobne kadry i światło. Kolejna szesnastka już wolniej. Zakładam sandały. Tuptanie, dreptanie, zwalnianie. Wieczorem jak zwykle szukamy noclegu. Po dotarciu do celu kolejny schemat: sklep i zakupy, krzyżówki i kąpiel. Po zajęciu pozycji leżącej trudno wstać. Dyskusje o tym, kto komu poda szklankę wody. Jeszcze trochę notatek, jeszcze kilka obejrzanych zdjęć, jeszcze może parę słów na dobranoc. Łóżko tradycyjnie za krótkie. Nastrój wciąż nijaki. Może jutro będzie lepiej?

Dzień dwudziesty

– Musimy być już blisko, bo została mi ostatnia koszulka – mówi dziś rano wuj. I rzeczywiście: za nami Janów Podlaski, przed nami jeszcze tylko trzy dni w trasie. Na początek miejscowości o swojskich nazwach: Bubel Stary, Pawłów i Gnojno. Mnóstwo drewnianych chat, dziecięce „dzień dobry” na powitanie i zabawny pan, który goni nas przeszło 200 metrów, aby podarować nam jabłka na drogę.

Najważniejszy punkt dnia to przeprawa przez Bug! W naszych okolicach rzeka skręca na zachód, a my musimy ją w pewnym momencie przekroczyć. Do wyboru mamy dwa przejścia: Gnojno i Zabuże. Tak naprawdę jest jeszcze prom w Drohiczynie, ale wieść niesie, że tydzień temu go ukradli. W Gnojnie okazuje się, że stan wody jest tak niski, że łódź nie kursuje, kierujemy się więc na Zabuże. Tam przemiły pan Łukasz obsługuje małą łódeczkę, która potrzebujących pieszych i zmotoryzowanych przewozi na drugi brzeg. Nie trwa to szczególnie długo, ale frajda jest niesamowita.

Dzień dwudziesty pierwszy

Przekraczamy granicę województwa mazowieckiego. Wuj z radości krzyczy: “Hurra!”, a i ja czuję lekkość na duszy. Ze względu na dzisiejszy ważny przystanek – Grabarkę – przywdzieliśmy zestaw z długim rękawem i nogawkami. Kierunek północny zachód. Na starym szlaku kupieckim głównie rowerzyści i kilka samochodów. Po 12 kilometrach ukazuje się nam Święta Góra. Gasimy pragnienie chłodną wodą z cudownego źródełka i oglądamy monaster. Główna dostępna dla wiernych cerkiew Przemienienia Pańskiego w 1990 r. została podpalona. Na jej miejscu powstała nowa, konsekrowana przez metropolitę Sawę w 1998 r. W powietrzu unosi się zapach świec i drewna. Kobiety padające na kolana i całujące ikony. Cisza, która pozwala na moment zatrzymać się. Zajrzeć w głąb siebie…

Dzień dwudziesty drugi

Ostatni dzień wędrówki jest zawsze inny od poprzednich. Budzik nastawiony na późniejszą godzinę, nogi same idą, widoki zachłannie pożerane i radość ze zwykłego snopu siana. Wszystko dlatego, że już jutro tego nie będzie. Z jednej strony ulga i szczęście, z drugiej nuta tęsknoty i żalu. Nie będzie wieczornego sprawdzania trasy, zrywania jabłek z drzew i szukania malin w krzakach wystających poza ogródki. Nie będzie rozmów z „kiwaczkami” spod sklepów i jogurtowych rytuałów. Ale wiemy, że każda wyprawa musi mieć swój kres.

Z Siemiatycz wędrujemy polami wzdłuż Bugu. Cisza i spokój. Ostatnie kilometry pokonujemy asfaltówką. I wreszcie jest upragniona tablica “Drohiczyn”. Nasza meta i ziemia obiecana. Z poczuciem zwycięstwa obchodzimy rynek i Górę Zamkową. Doliczamy się jednej cerkwi i trzech kościołów, zaglądamy do katakumb i do lodziarni z prawdziwego zdarzenia. Meldujemy się w pensjonacie, pijemy herbatę i choć jest dopiero 17.00, oboje odpływamy w upragniony sen. Schodzi z nas zmęczenie, stres, upał, ból mięśni i wszystko to, z czym borykaliśmy się przez trzy tygodnie. Zasypiamy z ulgą. Dwadzieścia dwa dni marszu. 1464 zdjęcia. Ponad 600 kilometrów na piechotę. Udało się!

Epilog

Choć od tej wyprawy minął już prawie rok, wciąż pamiętam radość, która nam wówczas towarzyszyła. Nieskrępowane poczucie wolności, czułe gesty napotkanych ludzi, smak suszonych jabłek w jednym z gospodarstw i zachwyt nad cudami, jakie udało nam się zobaczyć na trasie naszej wędrówki. Może dlatego za miesiąc znowu ruszamy. Tym razem dalej, wyżej, ale wciąż przed siebie…

Tekst i zdjęcia: Eliza Orzechowska.

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów