Bez kategorii

Pałac Hanny Kelleher

Dziś, patrząc na swój dom w Janówku, sama nie wierzy, że jeszcze osiemnaście lat temu była to kompletna ruina. Hanna Kelleher, obecna wójt gminy Wierzbno, podjęła się karkołomnego wyzwania, by przywrócić go życiu – ale dzięki temu jej własne nabrało innego wymiaru.

Pani Hanna Kelleher, z domu Leszczyńska, ma miły, ciepły głos, zabarwiony szczyptą angielskiego akcentu. Zresztą w jej mowie można doszukać się innych domieszek – chociażby melodyjnej nuty włoskiej, rosyjskich zmiękczeń czy francuskiego finesse. I nic w tym dziwnego. Zanim osiedliła się w Janówku, przez długi czas mieszkała w trzech różnych krajach, a każdy z nich ofiarował jej to, co w nim najlepsze. Z wykształcenia jest językoznawcą, z dyplomami magistra kilku języków. Ukończyła także prestiżową londyńską uczelnię ekonomiczną. Wykształciła się w Anglii, dokąd wyjechała z Polski mając 20 lat. Do tego momentu jej życie płynęło niespiesznym nurtem u boku rodziców i sióstr w Wierzbnie na pograniczu Mazowsza i Podlasia.

Janówek sąsiaduje z Wierzbnem. Kiedy się stoi na gazonie przed pałacykiem, Wierzbno prześwituje przez szpaler drzew. Niektóre z nich pamiętają czasy jej dzieciństwa, kiedy jako mała dziewczynka przybiegała pod mroczny pałac, zaglądając ostrożnie do środka przez wyszczerbione mury. — Niewiele wiedziałam o historii tego zabytku — opowiada pani Hanna, goszcząc nas w urządzonym z angielska salonie. — Trudno nazwać go zabytkiem, w zasadzie nic w nim nie przypominało dawnej świetności. Już wtedy był ruiną bez dachu, z fragmentami omszałych ścian, które sterczały w niebo. Wokół rozpościerały się chaszcze. Park cuchnął od tuczarni świń, sąsiadującej z pałacem. Wrażenie nie należało do najmilszych, ale po latach gdzieś ten przykry obraz się rozmył. Pozostało wspomnienie zranionego domu, który potrzebuje pomocy — dodaje z nostalgią w głosie. Po kilkunastu latach to wspomnienie do niej powróciło…

Głos z Polski

— Proszę się częstować kawą — gospodyni przerywa na chwilę opowieść. Na jej kolanach mości się Lotek, mrucząc z zadowolenia — to czarny kocur o aksamitnej sierści, ulubieniec pani domu. Zwierzęta od zawsze były jej miłością i cieszyły się w pałacu wyjątkową estymą, podobnie jak w jej rodzinnym domu, gdzie szanowano każde stworzenie. — Kocham moje koty, pozwalam im na zbyt wiele i wcale nie mam z tego powodu żadnych obiekcji — śmieje się pani Hanna, po czym wraca do wspomnień sprzed lat. — Pewnego dnia, wertując w moim londyńskim domu „Newsweeka”, natknęłam się na artykuł na temat przemian w Polsce po 89. roku. Wszyscy znaliśmy realia PRL-u i z uwagą śledziliśmy to, co na bieżąco działo się w ojczyźnie. Wyczytałam, że gminy w Polsce pozbywają się za bezcen dawnych dworów oraz pałaców i z otwartymi ramionami przyjmą każdego, kto zechce podnieść je z ruin. Od razu pomyślałam o Janówku. Na drugi dzień wsiadłam w samolot i prosto z lotniska przyjechałam tutaj.

Cała moja rodzina i znajomi byli przeciwni tej inwestycji. Mówili, że porywam się z motyką na słońce. Że jestem szalona! Ja jednak od początku miałam przekonanie, że dokonałam właściwego wyboru i ani sekundy nie żałowałam mojej decyzji.

Sprawa nie była taka prosta. W gminie powiedziano mi, że majątek już został kupiony przez właściciela pobliskiej stadniny koni. Próbowałam go namówić na sprzedaż, ale kategorycznie odmawiał. No, trudno, jeszcze nie teraz, pomyślałam i wróciłam do Londynu. Jakiś czas potem znów gościłam w Polsce, u siostry w Warszawie. Akurat przyszła do niej sąsiadka i przyniosła informację o bankructwie jednej ze znanych firm. Przypomniałam sobie, że rzekomy właściciel zabytku w Janówku był jej udziałowcem. Znów podreptałam do gminy, a tam okazało się, że do żadnej transakcji nigdy nie doszło, a pałacyk był jedynie zarezerwowany dla tamtego pana. Ucieszyłam się bardzo. Dom był mój.

No i się zaczęło. — Cała moja rodzina i znajomi byli przeciwni tej inwestycji. Mówili, że porywam się z motyką na słońce. Że jestem szalona! — wspomina po latach pani Hanna. — Ja jednak od początku miałam przekonanie, że dokonałam właściwego wyboru i ani sekundy nie żałowałam mojej decyzji, choć bywało bardzo ciężko — przyznaje. Właścicielka pokazuje album z dokumentacją fotograficzną pałacyku. To, co widzimy na zdjęciach, oraz to, co zastaliśmy, można skomentować jednym zdaniem: z popiołów wyłonił się diament.

Siekiery w pałacu

Ten obraz będzie nosiła w sobie do końca życia: kiedy po raz pierwszy przekroczyła próg zdewastowanego pałacu i na środku dawnego salonu zobaczyła strzelające w niebo topole. Wyrosły w miejscu posadzki, której już dawno nie było. — Wtedy miałam wizję, jak to wszystko odbudować. Paradoksalnie ten obraz mnie nie przeraził, a dodał sił — tłumaczy.

Kiedy już rozgrabiono pałacowe wnętrza, złodzieje zabrali się za balkon.
Był mocny, żeliwny, z koronkowymi rzeźbieniami. próbowali wyrwać go traktorem. Ale im się nie udało.

— Niewiele wiadomo na temat przeszłości tego zabytku. Na pewno w Warszawie mieszkali spadkobiercy, ale nie byli zainteresowani kupnem — opowiada dalej. Najprawdopodobniej obiekt powstał w połowie XIX w., a styl, w jakim został zbudowany, można określić jako klasycyzujący. Należał do rodziny Pawłowskich herbu Jastrzębiec. Z archiwalnych zapisków wynika, że majątek był przed wojną bardzo zadłużony i kilkakrotnie wystawiano go na licytację. Kiedy nastała władza ludowa, gospodarstwo rozparcelowano. Mieścił się tu najpierw dom starców, a potem gminna świetlica. Pałac zamieszkały miejscowe rodziny. Z roku na rok popadał w coraz większą ruinę, przez nikogo niedoglądany. Park zarastał samosiewami, by w końcu stać się mroczną puszczą. — Słyszałam od miejscowych, że kiedy już rozgrabiono pałacowe wnętrza i wyniesiono wszystko, co się dało, złodzieje zabrali się za balkon. Był mocny, żeliwny, z koronkowymi rzeźbieniami. Kiedy nie starczyło sił w rękach, próbowali wyrwać go ze ścian traktorem. Ale im się nie udało. To jedyny oryginalny element architektury, jaki pozostał po dawnym pałacu. Zabudowania gospodarcze rozebrano, by z cegły pobudować nowe domy. Stoi ich dużo w okolicy po dziś dzień — opowiada pani Hanna. — Po dziesięciu latach zaczęłam się czuć tutaj jak u siebie, chociaż kiedy człowiek żyje w różnych miejscach na świecie, nigdy nie czuje się szczęśliwy w jednym — podkreśla. — Zawsze będą się tu spotykać dwa domy – ten angielski, i ten mazowiecki, bo i tam, i tutaj czuję się dobrze. W Anglii mam bardzo wielu przyjaciół, a tu się urodziłam i wychowałam. Pamiętam ludzi stąd. Bardzo dobrze wspominają moich rodziców, ojca Józefa, który był sekretarzem w gminie. To naprawdę budujące, kiedy ktoś mówi: „A, to pani jest córką tego dobrego człowieka”. I mamę Juliannę, która dla każdego miała dobre słowo. Nie odgrodziłam się od wsi, bo nie ma takiej potrzeby. Miejscowi mnie przyjęli jak swoją. Sąsiedzi dzwonią do mnie, kiedy widzą, że ktoś obcy się tutaj kręci. Niektórzy znajomi nadal zadają mi pytanie, czym się kierowałam, przyjeżdżając tutaj, gdzie często mam pod górkę. Po latach myślę, że kupno pałacu nie było tak do końca przemyślaną decyzją. To był poryw serca. Gdybym została w Anglii, na pewno moje życie potoczyłoby się inaczej. To, co tu zrobiłam, wydaje mi się pożyteczne i dla mnie, i dla otoczenia. Niestety, w Polsce nie ma szacunku dla ludzi, którzy coś osiągnęli… — dodaje z żalem w głosie.

Ogród jak sen

Odremontowany pałac w Janówku oraz roztaczający się wokół park i ogród robią niesamowite wrażenie. Zarówno urządzanie pałacowych wnętrz, jak i wykonawstwo niektórych detali to autorstwo jego właścicielki. — Chociaż zawodowo nie zajmuję się sztuką, bardzo sobie ją cenię i czerpię z jej podpowiedzi — zdradza Hanna Kelleher. Większość mebli kupiła w Klinice Antyków w Warszawie. Uwagę zwraca XIX-wieczny dębowy kredens w kuchni, zdobiony rzeźbieniami i fornirem z brzozy czeczotki. — Ponieważ trafił mi się taki rarytas, chciałam resztę kuchennego wystroju dopasować do tego mebla. Udało się, dzięki umiejętnościom stolarzy, których ściągnęłam z Czarnej Białostockiej — mówi nie bez dumy.

W holu centralne miejsce należy do bogato zdobionej neoklasycystycznej konsoli z marmurowym blatem oraz XIX-wiecznego lustra z misternymi złoceniami. Stojące obok krzesła w stylu Ludwika XV pani Hanna wynalazła w Desie. Wszystkie meble, służące do wypoczynku, powleczone są kwiecistymi materiałami, pochodzącymi z firmy Laura Ashley. — Mój dom nie jest przeznaczony do zwiedzania, urządzam go wedle własnych upodobań — tłumaczy pani Hanna. Uroku pałacowym wnętrzom dodają liczne obrazy, w tym wiele reprodukcji holenderskich mistrzów, ale także płótna jej autorstwa. Całkiem niedawno z radością odkryła w sobie pasję malowania, która jest jedną z niewielu odskoczni od jej ciężkiej codziennej pracy. W ubiegłym roku pani Hanna wygrała wybory na wójta gminy Wierzbno, więc obowiązków jej znacznie przybyło.

Nasadziłam w moim parku około dwóch tysięcy krzewów. Na rabatkach w czerwcu kwitnie pięćset róż. Jestem też dumna z moich hortensji…

Dbałość o detale, dodatki, nastrojowe bibeloty jest tu widoczna na każdym kroku. Można powiedzieć wręcz, że ten dom rozkwita pod ręką gospodyni, przez lata żyjącej na styku różnych kultur i czerpiącej z ich bogactwa. Ale jej prawdziwym konikiem jest park i ogród. W gabinecie, wśród tysięcy książek, odnajduję wiele poradników ogrodniczych. — Dzięki temu domowi nauczyłam się kilku nowych zawodów — przyznaje właścicielka pałacu. Ogród, liczący około 3 hektarów, po wojnie został znacznie przetrzebiony, ale na szczęście ocalało kilka pomnikowych okazów. Jesiony, graby, klony, dęby są jej oczkiem w głowie. — Nasadziłam w moim parku około dwóch tysięcy krzewów. Na rabatkach w czerwcu kwitnie pięćset róż. Jestem też dumna z moich hortensji — wylicza pani Hanna. W miejscu dawnych grzęzawisk, które trzeba było z mozołem osuszać, powstał ogród warzywny. Tuż za nim rozciąga się owocowy sad pachnący dojrzałymi morelami. Na skraju parku srebrzy się oczko wodne, z którego dochodzi głośne kumkanie żab. Kiedy panią Hannę dopadają złe myśli, siada na ławeczce tuż nad sadzawką i patrzy na ukwiecone rabaty – dobry nastrój powoli wraca.

— Od pojawienia się pierwszych kwiatów po spadające liście w parku jest bajecznie kolorowo — zachwyca się gospodyni. Podobnie jak każdy gość, proszony czy zabłąkany w tych stronach, który myśli, że trafił do raju…

— Dziś mogę powiedzieć, że spełniło się moje marzenie — mówi właścicielka majątku. — Mam dom, który kocham, przyrodę, bez której nie mogłabym żyć, i piękne wspomnienia z dzieciństwa. Moi goście też czują się tutaj podobnie. Bo przecież duszę domu stanowią ludzie. Reszta jest tylko dodatkiem.

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów