Ludzie

Kubek w kubek

Siedlce skrywają pewnie niejedną tajemnicę. Jest wśród nich i ta spod znaku emalii, a ściślej mówiąc emaliowanych naczyń. Jej „ojcem” jest Waldemar Brzozowski, którego wspomaga żona Anna. Duet ten podbił światowy rynek gadżetów reklamowych – ich urokowi nie oparli się nawet muzycy z grupy Pearl Jam, którzy też piją kawę z kubków Emalco Enamelware Company. A podobno nie wszystko jest w życiu możliwe…

Kiedy po raz pierwszy o Was usłyszałem, pomyślałem, że jesteście najlepszą wizytówką Siedlec – dzięki Wam ich nazwa rozbrzmiewa w wielu krajach świata.

WALDEMAR BRZOZOWSKI: To prawda, nasze produkty w ciągu pięciu lat naszej działalności dotarły do czterdziestu krajów globu.

Wasze produkty, czyli co?

ANNA BRZOZOWSKA: Przede wszystkim kubki, bo one są najbardziej popularne. Ale też talerze, miski, rondle, świeczniki czy mydelniczki.

Brzmi swojsko, ale swojskie nie jest, choć w sumie myślę, że wielu czytelników, kiedy spojrzy na zamieszczone obok zdjęcia, przywoła w pamięci podobne przedmioty, które widziało w dzieciństwie na babcinym stole. Ja przynajmniej pamiętam.

AB: Pewnie tak, u nas w domu na przykład zawsze był emaliowany kubek, w którym mama podgrzewała mi mleko.

Właśnie padło słowo klucz – “emaliowany”. Skąd pomysł na ten biznes i dlaczego ma on takie wzięcie akurat za granicą?

WB: To długa historia, a jej początek sięga moich studiów, kiedy jako młody człowiek wyjechałem do Norwegii na Spitsbergen, aby studiować geologię, geografię i geofizykę na tamtejszym uniwersytecie. Nie miałem zaplecza finansowego, więc żeby się utrzymać, pracowałem w różnych miejscach. Kiełkował mi wtedy w głowie pomysł na własną działalność, ale nie miałem pojęcia jaką. Pewnego razu, kiedy pływałem kajakiem po wodach fiordu, zobaczyłem w porcie jacht z polską banderą. Serce zabiło mi mocniej, natychmiast zdecydowałem, że do niego podpłynę i zaprzyjaźnię się z załogą. Tak też się stało. Spędziłem z nią kilka dni, będąc jej przewodnikiem po okolicy. Wśród moich nowych znajomych był właściciel małej wytwórni szyldów emaliowanych. Kiedy się o tym dowiedziałem, tryby mojego myślenia weszły na właściwe tory – już wiedziałem, czym się zajmę w przyszłości. Nawiązałem z nim współpracę, która polegała na tym, że on robił szyldy ze znakiem niedźwiedzia polarnego, a ja je sprzedawałem w ramach firmy Nordlys Produkter, którą założyłem na Spitsbergenie. Rzeczy te szybko okazały się pamiątkarskim hitem, co pomogło mi nawiązać współpracę z prestiżowymi norweskimi muzeami, między innymi z muzeum Fram. To tam znajduje się pierwszy statek zbudowany specjalnie do pokonywania wód polarnych. Na jego pokładzie Roald Amundsen zdobył biegun południowy. Co ciekawe, na tym statku zastawę kuchenną stanowiły naczynia emaliowane. To ich repliki wykonałem jakiś czas później na prośbę dyrektora tej instytucji. Telefon od niego był momentem zwrotnym – to wtedy stwierdziłem, że powinienem postawić na produkcję naczyń.

Spakowałeś walizki i wróciłeś na Podlasie?

WB: O nie, aż taki szybki nie byłem (śmiech). Wiedziałem, że w Polsce jest firma, która trudniła się wytwarzaniem naczyń emaliowanych. Pragnąłem nawiązać z nią współpracę, stworzyć w Norwegii sieć jej odbiorców, ale nikt nie chciał ze mną rozmawiać. Ostatecznie udało mi się stworzyć partnerstwo z jej firmą córką, ale jakość wyrobów była wątpliwa, więc szybko z tego zrezygnowałem. W ten sposób trafiłem na człowieka, który zajmował się produkcją naczyń emaliowanych od strony technologicznej. Nadawaliśmy na tych samych falach, szybko się zaprzyjaźniliśmy, zaproponowałem mu współpracę, prosząc, aby odtworzył linię produkcyjną kubków emaliowanych. Chciałem, byśmy stworzyli firmę całkowicie niezależną.

Kiedy dołączyła do Ciebie żona?

WB: W tak zwanym międzyczasie (śmiech). Nie była wtedy moją żoną, dopiero co się poznaliśmy, szybko jednak doceniłem jej zdolności menedżerskie i organizacyjne, i zaproponowałem współpracę. To był strzał w dziesiątkę, bo doskonale się uzupełniamy.

Zanim jednak się poznaliście, musiałeś wrócić z tych fiordów, chyba że Ania tam pojechała, a potem sprowadziła Cię tutaj?

WB: Poznaliśmy się w Polsce, już po moim powrocie. Początkowo myślałem o osiedleniu się w Gdańsku, ale ostatecznie sytuacja życiowa zmusiła mnie do powrotu do Siedlec. Co ciekawe, przez pół życia robiłem wszystko, żeby z tych Siedlec wyjechać. Miałem silne pragnienie poznawania świata, chciałem uciec gdzieś daleko, gdzie się dużo dzieje, i to mi się na pewno udało. Jednak pewnego dnia, będąc na statku, dopadły mnie egzystencjalne pytania i zacząłem myśleć o swoim życiu. Niby było fajnie, zwiedzałem świat, ale czułem, że czegoś mi brakuje, że już się w tej wolności spełniłem. Postanowiłem wrócić i założyć rodzinę. Uznałem, że Siedlce to najdogodniejsze miejsce do rozkręcenia biznesu. Podobało mi się, że nie są duże i leżą blisko Warszawy, poza tym tutaj mieszkały bliskie mi osoby. Po tych wszystkich wojażach okazało się, że to najwspanialsze miejsce do życia. Mam tu wszystko, za czym przez tyle lat goniłem.

Cały wywiad przeczytasz w najnowszym wydaniu Krainy Bugu.

Rozmawiał: Daniel Parol | Tekst: Justyna Franczuk | Zdjęcia: Joanna Piekart, Sylwia Garucka-Tarkowska

Przejrzyj zawartość Więcej
Chcę kupić ten numer Zamów